Wybierz swój język

Dziennik duszy tułacza


Czasami pytam dzieci ”Jak wiele ikon - obrazów Boga jest na świecie?”. Zwykle zaczyna się licytacja. Podstępnie podpowiadam (tak jakbym chciał dopomóc w znalezieniu właściwej odpowiedzi,) ile jest świątyń na świecie... pewnie z milion, w każdej po kilka lub kilkanaście obrazów... a potem konsternacja. Obrazów Boga jest kilka miliardów, a nie kilka milionów jakby ze wstępnego rachunku wynikało!

Dlaczego? A właśnie dlatego:

Ikon Boga jest na świecie dokładnie tyle, ilu ludzi stworzonych na obraz Boga. Tym jednak razem opowiem o ikonach, jakie na moich oczach powstawały w Rosji - nie bez udziału ludzkiego geniuszu, geniuszu wiary.

Chcę tu nawiązać do pewnej przygody, jaka mi się przytrafiła w drodze z domu rodziców na pierwszy rok nauki w Studium Nauczycielskim w Ostrołęce. Podróżowałem z przesiadkami i niespodzianie (jechałem od strony Mławy) w połowie drogi na przedmieściach Przasnysza, nas wysadzono z autobusu, bo ruch na ulicy wjazdowej był zamknięty z powodu „cudu”. To był rok 1984, koniec sierpnia. Złościłem się na ten tłumek, bo mogłem nie zdążyć na nocleg, ale też zacząłem się wypytywać i wpatrywać w to miejsce, gdzie miała być widoczna Matka Boska. Owszem na szybie - którą potem policja zdjęła i przekazała do kościoła pasjonistów - było coś w rodzaju tęczowego konturu, jak to się zdarza na kałuży... Ja jednak uśmiechnąłem się pod nosem i powędrowałem na dworzec. Po kilku dniach zauważyłem, że machinalnie szkicuję na wykładach tę formę. I ile razy siebie ganiłem za to, tym uporczywiej wracałem do tego zajęcia. Miałem siebie w tym czasie za wolnomyśliciela w najlepszym razie. Skutek jednak był taki, że ten obraz naniosłem kredkami na ścianę pokoju w internacie, co z początku wywołało sensację i pielgrzymki dzieciaków pod moją nieobecność. Kiedy jednak zaczęto robić zamówienia na te i inne rysunki (nie zawsze tak pobożne) również w innych pokojach, wywołało to gniew wychowawców, a ja zostałem usunięty z internatu i zabrałem papiery ze szkoły...

Ta historia sprawiła, że odbyłem spowiedź z całego życia... i za kilka miesięcy wylądowałem w Seminarium. Nie chcę rozstrzygać, na ile prawdziwe było zdarzenie w Przasnyszu – myślę, że sprawa jest badana. Chcę tylko wspomnieć, co działo się ze mną właśnie w tym czasie i jak moje losy potoczyły się potem.

1. Zieluński Dante

Pierwsze wierszyki napisałem jako 10 letni chłopiec zaraz po przeprowadzce z tajemniczego Zielunia - osady nad Wkrą - gdzie formowały się moje dziecięce wyobrażenia o świecie, gdzie beztrosko mijał czas, rodzice byli młodzi, dobrze sytuowani, mądrzy, piękni.

W centrum osady były dwa krzyże Grunwaldzkie przytwierdzone do kamienia, figurka Niepokalanej a nieopodal niej otwór obłożony kamieniami, jakby tajemnicze wejście do lochu, który podobno kończył się na wiejskim cmentarzu i łączył z innymi grobami, to oddziaływało na wyobraźnię. W kościele na ścianach polichromie były wykonane w stylu bizantyjskim...Pamiętam scenę połowu ryb (w zakrystii), chrztu pańskiego i ostatniej wieczerzy właśnie w tej stylistyce, wedle kanonów wschodnich. Byłem ministrantem od początku podstawówki i nawet uczyłem się przez krótki czas łacińskiej ministrantury. Po przeprowadzce już nigdy świat nie był tak prosty. Czemu pisałem. Co takiego przytrafiło się w Zieluniu...Tam po raz pierwszy spojrzałem śmierci prosto w oczy...to dziwna Pani. Zaiste w tym czasie dziecko inaczej przyjmuje te sprawy.

Moja opiekunka miała na imię Józia Grochowska, tak mi się zdaje. Zmarła na polu pobita przez pijanego ojca, bo jakoby źle pilnowała krowy. Pamiętam białą trumienkę i to, że chyba była w folii. A może tylko widziałem ją jakby przez mgłę, piękna w pierwszokomunijnym stroju. Nie, nie bałem się. Lubiłem ją i tęskniłem za nią czy do niej...

Zbierając muszelki w wodzie odłączyłem się od rodziców i myśląc, że siostra biegnie za mną, pokazałem jej muszelki, jakie nazbierałem... Długo mówiłem do niej, aż wreszcie spostrzegłem, że nie jest to moja siostra, a ktoś całkiem inny. Kiedy jednak zacząłem się rozglądać poszukując siostry, moja rozmówczyni dokładnie tak samo jak się pojawiła... zniknęła!

Nie wiem do dziś kim była i intryguje mnie, bo skłonny jestem myśleć, że to anioł albo rusałka wodna. Pogańskie wyobrażenie, ale jawne i wszechobecne. W Zieluniu zachował się obyczaj puszczania wianków na wodę ze świeczkami i ja lubiłem tę Świętojańską noc, wiedząc, że od tego dnia można się kąpać. Zanim nauczyłem się pływać, już umiałem i lubiłem nurkować. Zdawało mi się, że zaglądam w zaświaty, było to tak mocne od chwili, gdy do wody spadłem z materacu... Młodziutka przedszkolanka nie zauważyła, kiedy się zsunąłem, a ja siedząc pod wodą, nie odczuwałem żadnego lęku, tylko dziwiła mnie, intrygowała otaczająca mnie jasność... Podobno Witek, syn organisty z kolegami zauważył co się zdarzyło, podbiegł i wyłowił... Nie pamiętam żadnego bólu, rodzice jednak nie na żarty przestraszeni byli tym przypadkiem.

W drugiej klasie podstawówki omal nie utonąłem w przeręblu, bo wolałem chodzić ze szkoły dłuższą droga, po zamarzniętej rzece. Rybacy robili otwory, by łowić ryby. Jeden z takich otworów delikatną warstwą cienkiego lodu się pokrył i śniegiem, więc nic nie podejrzewając szedłem, nawet ślady małego pieska widać było, nie bałem się niczego. Nawet wygramoliwszy się - nadal nie czułem, że mogło mi się coś stać. Tato sprawdzał to miejsce potem i stwierdził, że tam było głęboko i wiry, a na lodzie ślady walki...dziecka, które stamtąd samo wylazło.

2. Cierniowa korona

W Skrwilnie, dokąd się przeprowadziliśmy, pogorszenie relacji miedzy rodzicami i gorsze warunki mieszkalne spowodowały zaciekawienie kościołem. Mieszkaliśmy na ulicy Kościelnej.

Z ogniska - na Wielką Sobotę w czwartej klasie - wygrzebałem dla siebie kilka cierniowych gałązek i potem w trakcie długiego nabożeństwa wbijałem sobie te ciernie w skórę głowy, tak powolutku, niepostrzeżenie, by nikt nie zauważył. Byłem malutkim ministrantem, siedziałem w kąciku, więc chyba wszystko pozostało w sekrecie...Poza tym nabożeństwo było tak nudne i długie, że bawiąc się w ten sposób, skracałem sobie czas. Pozostawałem też na nocnych czuwaniach, co spowodowało, że przeczytałem wiele małych starych książeczek z czasów przedsoborowych, gdzie za każdą modlitwę obiecywano wiele dni, miesięcy czy nawet lat odpustu. Zacząłem kolekcjonować te odpusty i pewnie kilka ludzkich istnień mógłbym wybawić od mąk czyśćcowych, ofiarowując wedle starych wskazań wszystkie te pobożności. Nie wiem jednak, czy dobrze zrozumiałem sens tego co czytałem, naprawdę ciężko było wytrwać całą noc w kościele dla 11 letniego chłopca. W tym jednak wyrażał się mój pęd do ideału. Był w tym czasie w parafii ks. Adam, chorowity rezydent, który nauczył mnie smakować przyrodę i zwiedzać cmentarz, wczytując się w ukryty sens każdego symbolu, każdego ludzkiego życia...Przez dobre 3 lata za największe hobby miałem odwiedzanie kościoła w trakcie pogrzebu i pomaganie panu kościelnemu przy zasypywaniu kolejnych nieszczęśników.

W międzyczasie i młodsze rodzeństwo mamy i taty oraz dwaj wujkowie o tym samym imieniu Janek, a także ich ojcowie, zmarli. Wujkowie zmarli tragicznie nie dożywszy trzydziestki, pozostawiając po dwoje sierot. Dziadkowie obaj zmarli na raka. Moje „świętych obcowanie” było czymś ważnym i realnym. Uratowała mnie od pełnej melancholii pasja do książek. Czytałem wszystko, co tylko znalazłem na strychu sąsiadki i w bibliotece. Czytałem nawet, idąc do szkoły, nie patrząc przed siebie, tylko w książkę. Tak szybko zleciał czas szkoły podstawowej. Potem była szkoła średnia, nowa pasja: języki obce.

Wtedy też przeczytałem pamiętnik Marco Polo i Dante Alighieri Boską Komedię! Były to pożyteczne teksty karmiące moją wyobraźnię...Wkrótce potem Gwagninusa Opisanie Królestwa Polskiego, Księstwa Litewskiego i Ziem Ruskich...Skutek był taki, że sam założyłem pamiętnik, pamiętnik snów...Zebrało się kilka zeszytów. Odtąd wszystko, co piszę - jest zdeterminowane tamtym nawykiem i przeżyciami z pogranicza.

Kiedyś mama ciężko zachorowała, trafiła do szpitala i miałem się opiekować najmłodszym bratem. Ja już miałem maturę za sobą, siostra i średni brat byli poza domem w internatach. Zabrałem Piotrka do Babci. Poszliśmy nad pobliskie jezioro...Dałem długiego nura i przepłynąłem jezioro. Być może odległość nie była tak wielka, możliwe że zapłakany braciszek nie zauważył, jak wychyliłem głowę, by nabrać powietrza i nurkować dalej...Nie miałem sił wracać tą samą drogą...Wróciłem pieszo brzegiem. Nie wiem, czy to był żart, ale brat wypomina mi to do dziś. Moja opieka nad nim nie była zbyt dobrym świadectwem dorosłości dla mnie. Jakiś czas potem zmarła babcia, ta która nie mając żadnego wykształcenia i nie będąc osobą nazbyt pobożną, „rozmawiała z obrazami”, z wielkim obrazem św. Teresy, z małymi obrazkami Serca Maryi i Serca Jezusa, ze zdjęciem zmarłego syna i męża... Te były ukryte w szafie, ale gdy było jej smutno, otwierała i żaliła się, zawsze rozglądając się, czy kto z wnuków nie słyszy... Słyszałem!

To od niej usłyszałem niezwykłą i ponoć prawdziwą, opartą na faktach opowieść o dziewczynce, która godzinami wpatrywała się w lustro studni i cierpiała bardzo, gdy jej tego zabraniano. Ojciec z obawy, by nie utonęła, zrobił daszek zamykany na kłódkę. Dziewczynkę znaleziono kiedyś martwą, z główką przylgniętą do zamka studni.

Babcia Jadwiga i mama Teresa były w tym względzie bardzo do siebie podobne. U mojej mamy był ikonostas jeszcze większy i na wystawie zdjęć, z którymi rozmawiała, były wszystkie jej żywe dzieci.

Po śmierci babci woziłem ze sobą strzępy jej ulubionej chusteczki, wrażenie było tak silne, że babcia śniła mi się ciągle, ale zazwyczaj jako dziewczynka - podlotek, uwodzicielka, ucieszycielka. Nie płakałem na jej pogrzebie. Potem przez analogię prosiłem wszystkich, którzy przyjechali na pogrzeb mamy, by zachowywali się podobnie...Jedynym znakiem, że cierpię, były nekrologi. Przykuwały wszędzie moja uwagę i obrywałem ich skrawki wożąc ze sobą w swoim nieustannym włóczęgowaniu....po kręgach czyśćca, którym dla mnie stała się ziemia.

3. Taboryszki i Batajsk.

Tak się nazywa pierwsza ulubiona parafia Sługi Bożego ks. Michała Sopoćki... Tam udałem się z grupą pielgrzymów z Rostowa nad Donem z południowej Rosji jesienią 1992. W grupie była siostra Teresa, rodem z Białorusi. Pracując latami w Wilnie jako „siostra skrytka”

Misjonarka św. Rodziny zapoznała niezwykłą kobietę - karzełka: autorkę licznych obrazów Matki Bożej Ostrobramskiej. Odwiedziliśmy ją i były to odwiedziny szokujące. Kobiecinka ma w domu ręcznej konstrukcji drewniany dźwig, z pomocą którego gramoli się do łóżka i z niego wstaje, sadowiąc się na wózku inwalidzkim. Cały dom bardzo zadbany, udekorowany licznymi obrazami, jak skansen. Nie pamiętam nazwiska tej pani. Obcowaliśmy zbyt krótko. Zostawiłem jej całe swoje bogactwo 20 kanadyjskich dolarów „na farby” i tego nie chciała przyjąć, bo mówiła, że to będzie ofiara na misje, że nie tyle farby co ból tworzy całość, ona „maluje łzami”.

Każdy ruch pędzlem to ryzyko, że pęknie jakaś kość: taka choroba. Z tego, co mówiła pamiętam, że miała ponad 30 złamań. Tym niemniej za 2 miesiące obraz był gotowy i powędrował z Taboryszek do Batajska, do domu sióstr na przedmieściach Rostowa.

Obraz nazywam cudownym, bo to przed nim wymodliliśmy wiele łask, a zwłaszcza te, że kozacy przestali dręczyć siostry i kapłana. Pośredniczką była babcia Galina Michajłowna Rybałko...baszkirskiej krwi, potomkini Salawata Ilajeva, miejscowego księcia z Ufy. W czasach sowieckich pracowała w strukturach KGB na Dalekim Wschodzie, w Kazachstanie etc. Emerytowana i rozczarowana babcia przywlokła do nas swe chore wnuczęta nie prosząc, a żądając wyleczenia ich. Złościłem się na nią, tłumaczyłem, by szukała lekarzy, lecz skutek był żaden: ja swoje i ona swoje. Jak w ewangelii o złym sędzim i wdowie, posłuchałem ją nie dlatego, żem dobry, ale by się tej upartej kobiety pozbyć, rzekłem: „Mogę się tylko za dzieci pomodlić”. „No to się módl!” – nie przestawała nalegać natarczywie. Siostry, które poprosiłem o pomoc, przed wspomnianym obrazem odmówiły różaniec i parę innych modlitw. Dokładnie nie pamiętam. Wiem jedno: dzieci są zdrowe! Miały głęboką nerwicę i bezsenność od pół roku. Rosjanie to nazywają „ispug” i mówią, że to nieuleczalne. Uzdrowieni też byli rodzice: ślepy ojciec i kulawa matka. Nie ślepotę ani nogi uzdrawiał Pan. Uleczył ich puste, zalęknione serca. Stali się ludźmi wiary, najsolidniejszymi ze wszystkich parafian. Patrząc na tę rodzinę, widziałem Boga i sam budowałem się ich wiarą. Irina, mama dzieci, samodzielnie nauczyła się polskiego, by czytać i tłumaczyć książki papieża. Jako prawniczka wspólnie z mamą opracowała strategię, jak bronić się od kozaków. Pomogła zarejestrować 3 parafie: Batajsk, Taganrog i Nowoczerkassk. Dwa lata później swoim uporem wymusiła w Oddziale ds. Religii zgodę na rejestrację księdza i sióstr na kolejne 2 lata, a był rok 1995. Rok najtrudniejszy dla obcokrajowców w Rosji, zwłaszcza na południu, gdzie tliła się jeszcze pierwsza czeczeńska wojna i właśnie trwał krwawy zamach w Budionowsku. Irinie wyczerpanej tą niekończącą się walką zaczęło siadać serce. Zaledwie miesiąc później trafiła do szpitala, gdzie przyjęła sakramenty i z powodu złego leczenia...do Pana po nagrodę wieczną odeszła. Dopiero wtedy oceniłem jak piękne i wartościowe było to życie. To ona domalowała wiele pięknych kresek na obrazie z Taboryszek, namalowanym łzami naprędce.

4. Oczy Maryi i wzrok Jezusa

W sierpniu 1992 oczekując na przyjazd sióstr do Rostowa, sam nie mając gdzie mieszkać, zamknąłem się w mieszkaniu jednej z parafianek i zacząłem łkać...Co począć ze sobą i tymi bezdomnymi też przecież siostrami? Na najwyższej półce wysokiej biblioteki stała mała drewniana figurka Rosa Mistica, która przez rok przed moim przyjazdem nawiedzała domostwa parafian. Mój wzrok natrafił na jej drewniane oczy. Zrobiło mi się wstyd. Uspokoiłem się i na długo zapamiętałem dziwną radość, jaka znikąd pojawiła się i męstwo, poprzez niemy wyrzut tego spojrzenia.

Sprawa mieszkania dla sióstr ciągnęła się ponad dwa tygodnie. Cztery siostry gnieździły się w jednym pokoju małego hoteliku. Tam też co dzień sprawowaliśmy Mszę świętą, póki po sąsiedzku nie załatwiłem lokalu w Teatrze Lalkowym. Tam przez 9 miesięcy odprawialiśmy 3 razy w tygodniu (środy, piątki, niedziele) nasze nabożeństwa...Na mieszkanie dla sióstr proponowano pozbawiony wszelkich wygód domek na przedmieściu Rostowa w Batajsku, kupiony za 300 rubli - toteż nic niewarty lub 4 pokojowy apartament z pełnym wyposażeniem (telefon, toalety, blisko linia tramwajowa etc.) - jednak 40 minut drogi od centrum i małą gwarancją, że formalności będą załatwione uczciwie. Nasi pośrednicy wyglądali na oszustów. Arcybiskup w Moskwie pospiesznie wydał pieniądze na tę posesję, ale myśmy wątpili. Siostry zażądały, bym podjął decyzję...Jak małe dziecko - znowu, po dłuższej modlitwie wyjąłem cudowny medalik z kieszeni i wyrzekłem: serca-Rostow, figurka-Batajsk-Przedmieścia!

Ta decyzja kosztowała wiele trudu i wyrzeczeń, nadal nas zwodzono, oszukiwano i okradano.

Gdyby trzeba było decydować dziś, postąpiłbym tak samo. Wypadło na Batajsk.

W pierwszych miesiącach pobytu w Rosji otrzymałem z Moskwy wiele plakatów Matki Bożej z Medjugorje. Wzruszali się zwłaszcza studenci. Pewien młody Ormianin zwierzył mi się, że to spojrzenie go dręczy. Powiesił plakat w swoim pokoju. Dostrzegł w sobie automatyczną reakcję: kiedykolwiek postąpił źle, plakat jakby mówił z wyrzutem „Popraw się Petros! Popraw się!”.

W tym samym czasie wiele obrazków Pana Jezusa Miłosiernego wydałem dla parafian i dzieci - z sąsiadującej z domem sióstr - szkoły. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że tymi obrazkami udekorowano wiele autobusów miejskich. Tam, gdzie zwykle wiszą roznegliżowane panie, nagle ze swoim przenikliwym spojrzeniem zakrólowała Niepokalana.

Jestem ponoć człowiekiem wrażliwym, a nawet nadwrażliwym, co jest jakoby cechą wspólną dla ludzi spod znaku zodiaku Raka. Nie wiem...Wiosną 1993 odwiedziłem Gruzję po raz pierwszy. W domu sióstr Eucharystek w Scchiwilisi na gruzińsko-tureckiej granicy ujrzałem obraz Jezusa Miłosiernego. Zdaje się, że to był plakat albo oleodruk. Wrażenie piorunujące. Mój pobyt w Gruzji to były swego rodzaju rekolekcje. Szykowałem się do kolejnej podróży z grupą pielgrzymów do Polski i bałem się tej pielgrzymki nie mniej niż wyjazdu do pogrążonej w wojnie domowej Gruzji, tym niemniej wzrok Jezusa był uparty, przenikliwy. Przykuwał i nie puszczał. Podobny efekt pamiętam z Francji, gdy w Cluny obok Taize w małej świątyni zauważyłem, ze pewna figura ma żywe, choć szklane oczy i jakby chciała przemówić do mnie!

Zresztą pewien chłopczyk z Kalmucji, pierwszy raz zobaczywszy figurkę Matki Bożej Fatimskiej wBatajsku długo potem opowiadał rodzicom, jakie to na nim wrażenie zrobiło. Szykował się do Pierwszej Komunii św., Można by rzec: źródło tych zachwytów, natchnień czy lęków w dziecięcym podejściu do rzeczywistości. Ja jednak, człowiek dorosły, będę mówił jak najpoważniej co działo się ze mną w takich sytuacjach...

Na swoją obronę mam tylko słowa Pana Jezusa: „Jeżeli nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa niebieskiego”.

Wróciłem z Gruzji, a potem były odwiedziny Polski, gdzie ważnym punktem pielgrzymki były Łagiewniki. Tam spotkałem mamę po raz pierwszy od roku i obu braci...spojrzenie Jezusa jednak prześladowało mnie, aż stało się!

Po wakacjach 1993 do Rostowa przyjechał nowy kapłan Salezjanin ks. Mackiewicz. Chciałem go odwiedzić późnym wieczorem, by u niego (człowieka starszego i obeznanego w sprawach budowlanych) szukać pomocy przeciwko nieuczciwej firmie, która okradała siostry zamiast uczciwie remontować klasztor.

W autobusie miejskim był tłum, przyparto mnie do szyby, przez którą mogłem widzieć kierowcę i dekoracje, jakich wiele w każdym autobusie: zajączki i grzybki, misie, słonie, krasnoludki, proporczyki, kobiece akty i...malutki obrazek Jezusa z przenikliwym wzrokiem i uparte, ale wyraźne słowa: BĘDĘ DO CIEBIE MÓWIŁ. Tak, jechałem się skarżyć, szukać pomocy i pomoc nadeszła: Pan spojrzał na mnie znowu, on nawet przemówił!

5. Kalmucja i Franciszkanie

Podróżując do Kalmucji, gdzie parafie powstawały jak grzyby po deszczu i wiele łask sypało się z góry, zacząłem popadać w pychę i samozadowolenie, przypisując wiele zasług sobie, a nie Panu Bogu. Ponadto od początku zanim się tam znalazłem sprawa była pilotowana przez nuncjaturę, Prezydenta Ilumzinowa i Generała Franciszkanów Konwentualnych. Wiadomo było, że jestem w Kalmucji, owszem, pionierem i miejsca nie zagrzeję na długo. Nie zrobiłbym też niczego, gdyby nie wspierały mnie siostry, które zawsze były w cieniu. I właśnie wtedy, gdy najbardziej unosiła mnie pycha z powodu nieoczekiwanych sukcesów, wśród nocy podczas podróży usłyszałem wyraźny, życzliwy głos: „Nie rusz, co nie twoje!” i myślę, że to był właśnie głos Franciszka, bo wciąż powoływałem się na niego, stawiając w Rosji pierwsze kroki i dedykując mu wystrój kaplicy w Batajsku...nie było bardziej bliskiej mi osoby. Tylko on mógł mnie rzucić na kolana i zrobił to. Napisałem podanie o chęci wstąpienia do zakonu...i było rozpatrzone przychylnie.

W nowicjacie nieopodal Niepokalanowa w Miedniewickim sanktuarium otrzymywałem dalej wiele znaków chociaż bez słów, o czym informowałem przełożonych i braci w Moskwie. Pewnie mieli mnie za nawiedzonego i cieszyli się, gdy ostatecznie po pół roku zdecydowałem się wrócić do Rosji, do Batajska...zdaje się wyciszony i pokorny.

Cóż to za inspiracje były...A więc widziałem pod krzyżem franciszkanina, czy to siebie czy innego współbrata, dość na tym, że na głowę tego brata lała się krew z boku ukrzyżowanego, tak obficie jakby to był krwawy prysznic...Potem sceneria się troszkę zmieniła, poczułem, że stygmaty Jezusa przeszywają ciało tego brata, on podchodzi i podnosi innego, który leżąc pod drzewem wydawał się martwy. Innym razem widziałem scenę Ecce Homo i w dłoniach Jezusa chleb w chwili przełamywania, a poniżej kielich, do którego skapywała strumieniami krew z przełamywanego chleba. Ten obraz na tyle mnie intrygował, że po powrocie namalowałem go w pokoju przylegającym do kaplicy sióstr i był tak sugestywny, że wreszcie po 2 latach go zamalowały, tylko się domyślam z jakich powodów, lecz w tym samym czasie odtworzyłem ten obraz w kaplicy w Azowie.

Po jakimś czasie był wypadek samochodowy, przewrotka, z mojej czupryny można było wywnioskować, że obraz z nowicjatu był proroczy i dotyczył raczej mnie, również sutanna była zachlapana krwią jak z fontanny. Wieźliśmy wtedy pospiesznie z innym franciszkaninem relikwie z Batajska do Krasnodaru, relikwie św. Antoniego. Odebrałem fakt ocalenia jako interwencję za wstawiennictwem św. Antoniego i nie omieszkałem, będąc we Włoszech razem z ks.Mackiewiczem jesienią 1998 roku podziękować mu za to w Padwie u jego mogiły. Chcieliśmy odprawić Msze św. Ale w tak wielkiej Bazylice nie potrafiliśmy znaleźć brata, który by otworzył zakrystię w porze obiadowej. Szkoda, tym niemniej przylgnąłem do marmurowej tablicy całym ciałem, bo nie było tłumów, a tablica na wewnętrznej ukrytej stronie ołtarza i opowiedziałem mu głosem duszy całą tę przygodę i życiowe plany na przyszłość, a wybierałem się na Syberię właśnie. To nie był monolog...i tym razem usłyszałem wyraźną i bardzo życzliwą odpowiedź: IDŹ I ZRÓB WSZYSTKO DOBRZE !

6. Santiago, Wizytki, Sophia

Zanim opowiem coś więcej, wrócę do czasów kleryckich. Tam miałem za lekturę najprzyjemniejsza dwie książki „Moc i chwała” Juliena Greena oraz „Milczenie Boga” Shusaku Endo. Te dwie pozycje, a potem jeszcze dwa filmy „Brat słońce, siostra księżyc” Zefirellego oraz „Misja” zdeterminowały moje myślenie o kościele na długie lata. Długie godziny spędzone na kolanach, też zrobiły swoje. W okolicach serca - rozważając ważne prawdy wiary - zaczynałem odczuwać coś na kształt poduszki czy też koca otulającego serce, a nawet więcej, jakby ktoś niewidzialną dłoń wsunął pomiędzy żebra i ujął serce i masował delikatnie pobudzając do życia i działania...Tak, wiele takich chwil miałem w seminarium i kilka w roku jubileuszowym już w kapłaństwie. Dodam, że pewnego razu jako kleryk 4 roku studiów miałem pewne uniesienie duszy polegające na tym, że oczy przestały dostrzegać rzeczywistość a tylko czarny trójkąt, przez który jakbym zapadał się w siebie i głos „Przyjmij moje dzieci”...To właśnie dlatego jako kapłan wybrałem hasło „Pozwólcie dzieciom przyjść do mnie”. Dedykowałem je głównie maluchom ze Skrwilna, z wielu oaz - na których byłem jako kleryk, a zwłaszcza dzieciakom z Białoruskiego miasteczka Indura, z którymi zaprzyjaźniłem się jako diakon. One mi wymodliły wyjazd do Rosji. Jako kapłan miałem otrzymać podobne natchnienie...które przywiodło mnie aż do Azji.

Pierwsze przytrafiło się jeszcze w Miedniewicach. To był sen, w którym widziałem siebie dryfującego nad Rosją nisko tak, że mogłem widzieć każde miasteczko i wioskę, lasy i pola, wzgórza...Tempo było szalone, że obawiałem się zderzenia z mijanymi obiektami, leciałem ciągnięty za dłoń...ciągnął mnie ktoś filigranowy, jakby dziecko, dziewczynka jakaś, czy aniołek miłości. Taki sobie sen, którego nie potrafię zapomnieć.

W Santiago de Compostella tuż przed ostateczną przeprowadzką na Syberię miałem raczej sen niż widzenie, dotyczące przyszłości. Sen ukazał mi twarz umierającego z zaniedbania,z nieogoloną twarzą Azjaty, proszącego wyraźnie: OCHRZCIJ MOJE DZIECI ! Kto to mógł być, nie miałem pojęcia, ale dziś mógłbym nazwać z imienia i nazwiska. To był Piotr Sin z Uglegorska, obecnie mieszkający w Ansanie, albo ktoś z jego przodków, bo 3 lata spędzone na Sachalinie to nieustanne wędrówki, do tych rodzin i środowisk, z którymi były związane losy tego nad wyraz pobożnego Koreańczyka, który bardzo cierpiał z powodu, że wszystkie 4 dzieci nie miał okazji ani sposobu na to, by ochrzcić. W rzeczy samej, jak dotąd udało się tylko ochrzcić jedną córkę i dwoje wnuków. Nawiązałem też przyjacielskie stosunki z pozostałymi, między innymi odwiedzając Ansan w Korei. Swej pracy jednak nie uważam za skończoną – może któregoś dnia się okaże, że ten proroczy sen miał bardziej szeroki sens.

Będąc już w Japonii pewnego dnia nocowałem u sióstr wizytek, założonych przez pewnego francuskiego Biskupa, który przed śmiercią bardzo cierpiał. Dom - w którym się zatrzymałem, to był dom Generalny tego Zgromadzenia i chcąc podkreślić wagę mojej wizyty i życzliwość dla mnie - siostry dały mi do dyspozycji jego pokój, w takim stanie - jak się on zachował przed kilku laty. Byłem wzruszony i długo nie mogłem zasnąć. Czytałem jego francuskie modlitewniki, klęknąłem na klęcznik, siadłem nawet na wózek inwalidzki, którym się poruszał w ostatnich latach życia. Dwa dni później nocowałem w domu studenckim prowadzonym przez ojca Jose Auillara w Nagasaki. To tam właśnie przyśnił mi się ten Biskup stojący obok inwalidzkiego wózka i gestem dłoni zapraszający mnie na ten wózek. Zatrwożyłem się nieco, bo nie wiedziałem, jak tłumaczyć sen. Czy to było zaproszenie do troski nad tymi siostrami, które zapoznałem w Rosji, a cierpią bardzo z powodu braku powołań i często żaliły się do mnie, że są na wymarciu? A może była to zapowiedź choroby? Czy też ogólnie rzecz biorąc, prośba o to, bym został w Japonii?

Tak, marzyłem o takim zaproszeniu i pewne nadzieje czy miraże, jak mi dziś podpowiadają, zewsząd można było mieć, ja jednak wspomnę spotkanie z japońskimi charyzmatykami na Uniwersytecie Sophia... Długo się modlili w sposób typowy dla zielonoświątkowców, ale gdy pod koniec posypały się świadectwa, zapytano też o mnie - kim jestem...Reakcja na informację o moim wyrzuceniu była wręcz histeryczna. Zaproszono mnie do środka, uczyniono krąg i pewnie z 50 osób głośno i długo szlochając modliła się za mnie. Dwie kobiety po tej modlitwie próbowały mi coś łamanym francuskim i angielskim wyjaśnić. Zrozumiałem przynajmniej jedną wypowiedź, której sens miał być taki, że pani ta miała widzenie o tym, jak św. Franciszek Ksawery siedzi obok mnie i bardzo się za mnie modli. Druga powiedziała, że widziała mnie w niebie, ale też widziała wielkie cierpienie, jakie mnie czeka, zanim tam dotrę.

7. Oura

Wiele lat minęło. Rozmów z Jezusem zdawkowych było więcej. Ten sekret zachowam dla siebie. Rozmowy nie zawsze były dla mnie pochlebne. W pewnym momencie wydało mi się jednak, że mówią do mnie zmarli z rodziny, a nawet niektórzy święci. Zdarzało się, że odwiedzając tzw. chat w internecie, miałem nieodpartą ochotę wypowiedzieć jakieś zdanie nie od siebie, a właśnie od tego świętego patrona dnia, jaki właśnie czciliśmy w liturgii: Maria Goretti, św.Franciszek etc., Przy czym treść czatu pozostawała nadal głupawa tzn. o pogodzie, komentarze do aktualnych zdarzeń czy planów etc. Zwłaszcza na Sachalinie, gdzie na podmiejskiej działce stała plebania, do której w ciągu tygodnia nikt - prócz listonosza, stróża czy bezdomnych włóczęgów - nie kołatał.

Tam miałem cichy konflikt z pewną frakcją koreańskiej diaspory, nawykłej, że w parafii pracują ich bogaci księża rodacy lub nie mniej bogaci Amerykanie.

Nie byłem dla nich zbyt atrakcyjny, za dużo wymagałem. Więc opowiadałem swoje smutki w snach lub w internecie komu się dało. Gdzie jawa, gdzie sen - zaczynałem się gubić, zwłaszcza w chwilach permanentnej nagonki na kościół katolicki na wyspie i w ogóle w Rosji. Świątynia, jaką pod moim nadzorem wznoszono, wypadła przepiękna. Może to zasługa tych rozterek...w jakiejś mierze. Owszem, nie mogę pominąć cierpień, łez i krwi katorżników, to oni przede wszystkim wymodlili ten kościół i zasłużyli na niego jako na żywy pomnik. Tutaj wysuwa się na czoło ks.Benedykt Zweber, którego przedwczesna śmierć mogła być skutkiem nadmiernych napięć związanych z fazą projektowania i poszukiwania sponsorów, kiedy to mocno zapadł na zdrowiu.

Wedle jego zamysłu zamówiłem w Moskwie piękną ikonę św. Rodziny wykonaną przez franciszkankę Luizę wedle prawosławnych najlepszych tradycji kultywowanych w szkole o.Zenona, jej mistrza. Dwie inne ikony z Irkucka zamówił ks. biskup Mazur...Wniebowzięcie i Jezus Miłosierny. Kościół zbudowany w konwencji neogotyku był tak pomyślany, by przetrwać silne trzęsienia ziemi, jakie się tutaj zdarzają dość często...

Nie nauczyłem się rozmawiać z tymi ikonami. Byłem tam zbyt krótko. Gdy jednak wyjechałem na urlop do Japonii i wzięła mnie tęsknota i strach, bo czułem, że do Rosji nie wrócę, a co będę robił w Japonii czy Korei, dokąd też miałem się udać....Podobnie jak niegdyś do płyty nagrobnej św. Antoniego, przywarłem całym ciałem do pewnej figury Matki Bożej w Nagasaki.

Dręczyło mnie wiele pytań.

Wspomnienie wielu spraw niedokończonych, żal za grzechy, letnia pora etc. spowodowały, że przywarłem jak dziecko do białej figurki, tej samej, przy której 130 lat temu skryci chrześcijanie z Japonii wyznali francuskim przybyszom, że są chrześcijanami. Przez 300 lat za takie wyznanie groziła im śmierć, a więc figurka ta - to symbol trwania i odwagi. Ja tam przybyłem jako banita i tchórz i nagle usłyszałem dokładnie i głośno tak jak niegdyś z ust Franciszka. Tym razem mówiła Maryja, głosem mojej mamy mówiła mi „Nie martw się synku, wszystko będzie dobrze”. Wiem, pisząc te intymne rzeczy, narażam się na śmieszność, na to że tekst przeczyta ktoś, próbując wydać wyrok czy diagnozę. Owszem, byłem w depresji. To co słyszałem, to wiem i to było potrzebne, to wpłynęło i nadal determinuje moje życie. Poczułem się kochany. Poczułem się na nowo potrzebny. Poczułem się ważny i wyróżniony. Przepraszam, może to tupet, ale nadal w jakiejś mierze chronię to odczucie, jakbym za chwilę do Japonii miał wrócić. Niech się nie dziwi nikt, że z takim uporem maniaka starałem się w Japonii pozostać i nadal w myślach jak do mamy rodzonej...wracam.

8. Pietropawłowsk

W mojej ulotce misyjnej napisałem, że dwa ulubione moje miasta to stolica Kamczatki Pietropawłowsk i koreańskie miasto Naju (Nadzu). O Korei będzie za chwilę, tam był ciąg dalszy natchnień z Oura... tymczasem zapraszam do Pietropawłowska.

W tym 350-tysięcznym portowym mieście przeżyłem dalszy ciąg licznych spotkań z małą Tereską. Tytuł parafii zaproponował Karmelita Biskup Guy Gauche ODC z Lisieux, podczas pobytu w Irkucku. Promował on wtedy swoją książeczkę, w trakcie wędrówki trumienki z relikwiami świętej. Ustalono na jego prośbę, że skoro Tereska marzyła zawsze, by być misjonarką na najodleglejszych wyspach, to z racji na jej pobyt w Rosji warto pod jej opiekę powierzyć jakąś nowo powstałą placówkę na antypodach i wybrano półwysep Kamczatka, to miejsce gdzie kończy się Rosja. Chciałoby się chwilkę zatrzymać i pokontemplować piękno tej okolicy. Zaiste, 3 wulkany otaczające miasto i wielki port robią niesłychane wrażenie. Gorące gejzery i niezwykle wybujała jak na okolice kręgu polarnego zarówno flora i fauna. Vitus Bering, duński Admirał rosyjskiej floty, który spełnił marzenia Piotra Wielkiego o opłynięciu Imperium poprzez Ocean Lodowaty czuł się tu świetnie i z żalem opuszczał Kamczatkę na zawsze w 1741 roku. To on nadał miastu tytuł zgodnie z imionami dwu statków, na których przypłynął św. Piotr i św. Paweł.

Kamczatka jest też synonimem końca dla Rosjan. Końca świata. Końca, z którego wedle relacji zesłańca Kopcia (koniec 18 wieku) raczej się nigdy nie powraca. Nawet w rosyjskim języku jest określenie „Kamczatka” dla ostatnich miejsc w pociągu obok toalety. Określenie niesprawiedliwe. Dla mnie Kamczatka to tylko początek wielkiej przygody misyjnej.

Dla mnie osobiście istotne było, że imię Teresa, to również imię mojej mamy. Byłem dla niej niedobry, wiem to, ale mieliśmy zawsze dobry kontakt. Ona bez słów wiedziała zawsze o mnie więcej, niż ja o sobie. Znała moje kaprysy i umiała je tłumić lub wykorzystywać. Kupowała mi wiele książek zgodnie z moimi zainteresowaniami. Potrafiła też zignorować prośby, które w jej opinii były wygórowane. Akceptowała też moje trudne wybory, widząc prawdziwą determinację.

Znała też na wylot dziewczęta, z którymi przyjaźniłem się w szkole i zgadywała, z którą z nich mógłbym być szczęśliwy, pomimo twardego przeczucia, że moje miejsce gdzie indziej. Dwa razy nawet bliska była zgody, bym się pobrał i ustatkował, widząc jak gniewna i burzliwa jest moja młodość. Była bliska, ale niepewna i właśnie ta niepewność pomagała mi się wyrwać z wątpliwych sytuacji. To ona mi mówiła otwarcie, widząc me rozterki, gdy stałem na rozdrożu, że mógłbym zostać księdzem. W takich razach musiała wysłuchiwać moje głośne i niekulturalne protesty. Słuchała cierpliwie i zwyciężyła, bo w sercu czułem, że to ona ma rację. Kiedyś powiedziałem jej w złości, że furta Seminarium, to będą ostatnie drzwi, do jakich zapukam...I zapukałem. Myśl o seminarium zagościła, gdym wśród licznych podróży odwiedzał katedrę w Lubaczowie. Wróciła, gdy gościnnie przyjęli mnie kapucyni w Zakroczymiu...Byłem przekorny i chciałem, i bałem się, opowiadałem przełożonym niestworzone głupstwa o sobie i cały mój wygląd i zachowanie kontestatora mówiły o tym, że nie wolno mnie przyjmować do Seminarium. Jeszcze nie!

To mama w moim imieniu odwiedziła Prałata Jankowskiego w Gdańsku, u św. Brygidy pytając o jego opinię i pomoc, gdy powołany do wojska w trakcie nauki w SN Olecko (obecnie Wszechnica Mazurska), odmówiłem wykonywania poleceń, składania przysięgi, przyjmowania broni, motywując to lękiem przed kolejnym stanem wojennym i bratobójczą wojną.

Piękny to był czas skądinąd, znowu odbyłem spowiedź generalną. Narysowałem wiele niegłupich rysunków i napisałem sporo wierszy...Zrobiłem rozrachunek sam ze sobą i czułem się jak ten Gustaw, co się przeradza w Kordiana. Wtedy to właśnie odwiedził mnie św. Brat Albert w areszcie...obudził pośród nocy, on mnie co do wyboru drogi życiowej zapewnił, kazał „iść i się nie bać”... a przez wąski lufcik błyszczał księżyc w pełni... Odwiedzała mnie mama w szpitalu w Sopocie, gdy uznano za niepoczytalnego, była na sprawie w sądzie, gdzie wyrok był wysoki, ale w zawieszeniu. Mama była pewna, że teraz nie ucieknę od swego przeznaczenia, a jednak przełożeni bali się przyjmować kontestatora. Stan wojenny jeszcze nie przebrzmiał. Radzono, bym poczekał, bym się nie spieszył. Tak mówił mój Proboszcz i wikary. Rezerwę zachowywali liczni klerycy z parafii...a mój apetyt właśnie rósł w miarę jak rosły znaki zapytania.

Tak też mi powiedziano w Płocku i Łomży.

Niespodziewane „TAK !” usłyszałem w Białymstoku. Pojechaliśmy tam razem z mamą. Biskup Ozorowski zaimponował mi od razu. Bo wystawił mamę za drzwi i póki wszystkiego nie wypytał, do swego biura nie wpuścił. Pewnie modliła się na korytarzu nowiutkiego, pachnącego świeżym tynkiem budynku. Domyślam się, jak mocno się modliła. Tymczasem do mnie wróciło niesłychane i nieznane na co dzień poczucie humoru i tym kupiłem Biskupa Edwarda. Przyjął mnie „ad experimentum” i o nierozgłaszanie mej „wojennej przygody”. Istniały obawy, że nawet profesorowie nie zdołają zachować pełnej dyskrecji, więc zakaz był całkowity i bezterminowy. Aby ten cel osiągnąć, musiałem wymyślać różne śmieszne historie o swojej decyzji wstąpienia do „kresowej uczelni”, wszystkie te bajki i konfabulacje, tworzyłem na bazie faktów mało istotnych, ale skutek był dobry. Owszem, miałem w Seminarium kuratora z urzędu, ale zawarłem z nim tak bliską przyjaźń, że jego najbliżsi wspierali mnie materialnie, prali mi często bieliznę i byli wśród honorowych gości na święceniach. Do dziś w Białymstoku mam opinię Stańczyka. Gdy siadam w fotelu, sam się sobie dziwię, bo bezwiednie przyjmuję pozę Stańczyka z obrazu Matejki. Podobnie siadał na wykładach mój profesor filozofii, niezapomniany ksiądz Gladczuk. No cóż, słaby ze mnie filozof...”chłopek - roztropek” jak mawiają o takich na wsi. Coraz poważniejszy, zapłakany clown. Tak siebie widzę dziś, niestety, taki jest mój obecny obraz duszy!

Tymczasem do Kamczatki - jako kapłan ze stażem - zostałem skierowany przez Biskupa Mazura na podstawie dekretu z 7 września 1999 roku i na tę szczęśliwą drogę wręczono mi szkatułkę z pokaźną relikwią przywiezioną z Lisieux od Biskupa Karmelity. Relikwie przywiozła siostra Cristelle, z którą nad Bajkałem wiele o tej sprawie mówiliśmy.

Tak...Teresę... Jej obraz pamiętam od dziecka z małej drewnianej chatki dziadków i z zachowania mamy. Bezwiednie mama naśladowała i naśladuje Teresę. Naśladowała przyjmując ciosy i nie oddając, tylko prowadząc dzienniki... To były dziwne dzienniki. Kiedy tato przeżył utratę dobrej posady agronoma w Zieluniu i dobre imię z powodu nadużywania alkoholu, gdyśmy musieli zmienić miejsce zamieszkania (pojechaliśmy do rodzinnej parafii ojca do Skrwilna)a mama była po raz czwarty w ciąży, wtedy właśnie dołączyła się gruźlica, na którą miał się leczyć w górach. A myśmy siedzieli bez grosza przy duszy. Wtedy mama zapisywała w swoim dzienniczku nasze menu. Ołówkiem skrupulatnie, cośmy wtedy jedli. Chleb z wodą i cukrem po trzy razy na dzień. Czasem dżem i margaryna, gdy mama odbierała malutką zapłatę. Pamiętam, jak dzielnie to znosiła i też próbowałem być dzielny.

Szkatułkę z relikwiami zawiozłem 29 września 1999, bo zależało mi, by zdążyć na odpust 1 października.

W samolocie nie tyle ona do mnie - co ja do niej mówiłem szczerze, czując jej obecność i przybliżając „oko” relikwiarza do iluminatora ze słowami, jakie wymykały mi się bezwiednie:

„Patrz Teresa, to twoja parafia” - mówiłem. „Patrz Tereska”...

Mało kiedy udało mi się tak szybko zarejestrować jakąkolwiek parafię. Owszem, dwa tygodnie później odwiedziłem zabajkalską Czitę i obie parafie otrzymały rejestrację statutów w grudniu. Warto rozmawiać ze świętymi. Warto być postrzelonym ”wariatem dla Boga”, wedle rosyjskich kanonów tzw. „jurodziwych”...no tak, my katolicy mamy za wzór św. Franciszka i postrzeloną Tereskę, która targowała się z Jezuskiem, Franciszek domagał się znaku i dostał stygmaty, Faustyna szukała klasztoru długo i znalazła. A ja...czego szukam? Szukam siebie, powie ktoś nieżyczliwy i mówią - słyszę te głosy zewsząd, ale ja wiem. Tak jak mama w niebie kocha mnie, kocha mnie również jej patronka mała Tereska i wielu innych świętych.

9. Naju

Po Japonii wędrowałem dwa tygodnie z północy na południe, pod opieką malutkiej misjonarki Szoko z miasteczka Kuji (Kudżi) znanego ze światowej sławy bursztynów. Wyliczyła dokładnie, na co mogę sobie pozwolić za 1000 euro przesłane mi z Hiszpanii od ks. Gabriela z Madrytu...Dar neoprezbitera personalnie dla mnie na wymarzony urlop!

Japonia - drogi kraj - zwłaszcza bilety na Szinkansen (japońskie PKP). To superszybka kolej 200-400 km/h, a ceny zbliżone do cen biletów na samolot. Autobusy są dwa razy tańsze i po trzykroć, czterokroć wolniejsze. Jeździliśmy jednak autobusami. Dziwne autobusy. Ruch lewostronny, kierownica z prawej strony. Każdy fotel oddzielny w 3, a nie w 2 rzędy. Nocą, konduktor pełniący też rolę stewarda zasuwa firanki, by wszyscy grzecznie spali. Na wyposażeniu każdego pasażera papucie i śniadanko, podobnie jak w samolocie. Dworce autobusowe w dużych miastach są usytuowane na 2, czasem nawet 5 piętrze (Fukuoka)wielofunkcyjnego wieżowca. Autostrady przeplecione jak nitki pajęczyny podparte podobnymi do zapałek betonowymi lub stalowymi słupami. Ulice też w dwa lub trzy piętra. Gdy po wizycie w Nagasaki odpłynąłem powolną barką do Pusanu w Korei, to miałem wrażenie, że wracam do Europy. Koreańczycy są mniej zorganizowani, choć też pracowici i czyści. Perfekcji jednak brak. Są za to krzyże i wieżyczki. Pseudogotyk protestanckich świątyń wręcz razi dusze, choć pozytywnie cieszy oczy, po wypranej z chrześcijańskich symboli Japonii.

Jadąc do Naju, wziąłem troszeczkę folderków od amerykańskiego księdza o czeskim nazwisku Slaby. O. Slaby był i jest dla mnie gigantem ducha. To on pilotuje w Korei kult Miłosiernego Jezusa i troszczy się o tłumaczenie dzienniczka siostry Faustyny. Szczerze mnie zachęcał, bym odwiedził Naju...Wedle niego wystarczy taksówkarzowi pokazać folderek płaczącej krwawymi łzami Madonny i bezbłędnie zawiozą na miejsce. Jechałem cały dzień z północy na południe z sympatycznego miasta portowego Inczon do Kwangdzu autobusem. O 5 wieczorem wahałem się, czy kontynuować podróż czy też może zatrzymać się w internet cafe (najtańszy i najbardziej pożyteczny sposób spędzenia nocy dla zagubionego podróżnika w Korei), zdecydowałem się jechać dalej. Był 18 sierpnia 2003 roku. Papież właśnie poświęcał Sanktuarium w Krakowskich Łagiewnikach, a Biskup Mazur listem okólnym prosił wszystkich księży z Syberii, by z Łagiewnikami połączyć się duchowo w tym samym dniu i momencie!

Połączyłem się, 40 km na północ od Kwangdzu i kilka uliczek na taxi kosztowało to 1000 won, czyli 1 dolar. O 19.00 (w Krakowie 12.00) byłem na miejscu.

O. Slaby potwierdził fakt mego przyjazdu. Niebo było ogniste, pogoda przepiękna. Tylko usadowiłem się w taksówce i popłynęły słowa mamy. Byłem tam 3 dni, jakby na zakończenie długich rekolekcji, bo od 15 lipca byłem na głodówce. To co mi powiedziała, zapisałem dokładnie w dzienniku gości. Vivianne, siostra - tłumaczka, poprzez którą obcowałem zaocznie z wizjonerką Julią Kim, wiele nasłuchała się i napatrzyła rzeczy niezwykłych od swej mistrzyni. Tego jednak, co ja jej mówiłem, słuchała sceptycznie, jakby poirytowana, że z Maryją w tym miejscu może ktoś jeszcze obcować realnie i rozmawiać poza Julią...Syndrom intruza.

W kaplicy objawień od 3 czy nawet 5-ciu lat decyzją miejscowego biskupa nikt nie odprawia publicznych modlitw, toteż i ja mszę św. sprawowałem w swoim pokoiku, a było to pierwszą i najgłówniejszą prośbą Matki Bożej wypowiedzianą jeszcze w taksówce. Pierwsze słowa były: „Witaj Jarku, tęskniłam za tobą” i w intonacji te słowa były inne niż poprzednio. To był głos podlotka – młodej, kochającej dziewczyny, ciepły pociągający głos...wręcz uwodzicielski. Ciąg dalszy rozmowy z Nagasaki (sens ten sam, co zachęta Alberta czy Antoniego) o tym, że nie mam się bać, że jestem kochany i potrzebny. Kto wie, kto wie, może zmiana intonacji miała być zachętą, bym się podzielił treścią rozmowy. Bo tak naprawdę, każdy człowiek strapiony potrzebuje takiej troski.

Jako chłopak dziwiłem się, czemu moi fajni rodzice są tacy źli, gdy się spotkają i czemu właśnie ja mam taką byle jaką rodzinę. Jako dorosły człowiek i kapłan zauważyłem, że w bylejakości pogrążona jest większość na zewnątrz porządnych, miłych ludzi. Życie fajnych księży też bywa właśnie takie. I po to są chyba te ulotne chwile, kiedy w nasze życie wdziera się Pan Jezus, Maryja i święci, by dodać soli i pikanterii naszemu byle jakiemu dorosłemu życiu.

Wierzymy przecież w obcowanie świętych!!!

Bajka powraca i zwykły chłopiec staje się księciem, a byle jaka dziewczyna królową!

A propos...Przypominam sobie właśnie podaną niedawno wieść o śmierci ks. Józefa Kozłowskiego SJ (charyzmatyczny opiekun Odnowy w Duchu św). Widziałem się z nim zdawkowo w lutym 1996 na zakończenie rekolekcji w Komorowie i siostry zachęcały mnie, bym z nim porozmawiał, bo właśnie odbywa się rozlanie Ducha św... Przestraszyłem się nie na żarty, bo właśnie wracałem do Rosji, po dłuższej pauzie z bardzo konkretnym planem i lękałem się w sercu (a co będzie, jeśli Duch św. sprzeciwi się moim planom). Niech będzie co będzie - pomyślałem i stanąłem w kolejce „czekając na proroctwo” i on wyrzekł słowa z psalmu, „Nie poranisz swej nogi o kamień” - z takimi słowami wracałem do Rosji, a teraz wsłuchiwałem się w słowa, które miały mi w podobnej sytuacji dopomóc...Nie wiedziałem czy będę wpuszczony do Rosji po urlopie i jak tam dalej pracować będę i co będzie ze mną, gdy inny scenariusz zaproponuje życie...Potrzebowałem zachęty.

Proszę was, kto czyta te słowa. Rozmawiajcie z Jezusem, nie lękajcie się. On wie, co jest w człowieku, gadajcie z Maryją, plotkujcie ze świętymi i życie uśmiechnie się do Was. Mistyka, metafizyka, nie na uniwersytetach ani w katedrach. Ona Was napotka na kuchni, w autobusie i w samolocie. A jeśli wpadniesz w zachwyt w toalecie, też nie dziw się...Przyjmij pozę najbardziej przystojną z możliwych i słuchaj, pozwól mówić Panu, bo może wybrał ciebie jak małego Samuela. Dla kochającego Boga wszystko służy ku dobru. Nie umieraj ze wstydu...Pan Bóg stworzył nas właśnie ze śmierdzącego błota.

Stworzył nas na swoje podobieństwo. Na swój obraz!

Toteż chcę tutaj zacytować pieśń, jaką wybrałem za motto swego przemówienia do kleryków i profesorów na zakończenie studiów w Seminarium:

„Z grząskiego błota wyrwał nogi me Pan, na twardej skale postawił mnie, a krew jego życia obmyła mnie, on mój zbawca, przyjaciel i Pan.”

Epilog

 Sceptyczna Vivianne i wiele innych osób dyskretnie pilnujących miejsca objawień nie zapomnieli o mnie i nie zlekceważyli. Gdy przyszedłem się żegnać, byli wyraźnie zawiedzeni i zatroskani, że wyjeżdżam nie odwiedziwszy „świętej góry”. Wiedziałem o jej istnieniu, ale mimo bogactwa łask otrzymanych w kaplicy nie marzyłem, aby przeżyć cokolwiek więcej. Vivianne zaprosiła mnie do busika i ponad 10 km wiozła w góry. Na dole było coś w rodzaju wielkiej szklarni, w centrum doliny głaz z poddaszem. Na głazie tym sprawowano wiele razy Eucharystię, na głazie zjawiała się krew... W górę szło się stromym zboczem, kamienistym i dekoracje tego miejsca miały coś z licheńskiego kiczu czy prostoty. Owszem, śmiałem się troszeczkę, ale mój śmiech przemieniał się w radość i powagę, w miarę jak posuwałem się w górę. Te miejsca, gdzie odkryto ślady krwi oznaczono gumowymi kółeczkami, jak ringo przybitymi gwoźdźmi do kamiennego podłoża. Obudziło się we mnie to samo dziwne uczucie z dzieciństwa, kiedy w kościele przeżywałem Wielką Sobotę, kłując sobie czoło cierniami. Pragnąłem zmieszać swoją krew z tymi kroplami na piasku, ale obecność Vivianne krępowała moje ruchy. Przy 5 stacji padłem na kolana, podkasałem spodnie, aby ich nie porwać...Vivianne wycofała się dyskretnie. Na końcu trasy miałem mocno pokaleczone kolana, ale radość w duszy, uczucie to samo i chęci co Apostołowie w dzień Przemienienia Pańskiego. Nie chciałem wyjeżdżać...już sobie upatrzyłem foliowy domek na nocleg...a jednak przemilczałem to natchnienie i Vivianne odwiozła mnie na dworzec autobusowy...moja torba była pełna pamiątek.

W Japonii obejrzałem film opisujący wrażenia wielu ludzi z Naju. Najbardziej poruszające było świadectwo biskupa Danieluka, grekokatolika z Kanady, no cóż...objawienie prywatne!

Miejscowy biskup nie daje szans dla Julii Kim, a czas powoli leczy rany pielgrzymów, zwłaszcza kobiet z poaborcyjnym syndromem. Naju, to miejsce, skąd Matka Boża domaga się większego kultu Eucharystii. Dla mnie, no cóż...to była podróż do domu. Do doświadczeń i wspomnień najserdeczniejszych i najbardziej intymnych.

Pan Jezus obiecał mówić do mnie, w Nadzu też mówił i mówił obficie.

W październiku 2003 miałem wracać do mamy, bo stan jej się pogarszał i samolot najtańszy z możliwych wylatywał z Osaki, gdzie zrządzeniem opatrzności odbywały się rekolekcje kapłańskie, którymi kierował o. Kevin i s. Bridge McKenna z Odnowy w Duchu św. Oni podobnie jak w Uniwersytecie Sophia po wstępnej rozmowie ze mną zachęcili 40 obecnych tam kapłanów z całej Japonii, by odmówić modlitwę o wyleczenie mamy. Dodawali mi sił na tę szczególną drogę poprzez nakładanie rąk i jestem pewien, robili to cały tydzień, dopóki rekolekcje trwały, a nawet dłużej, gdy już wiadomość o pogrzebie przez internet im posłałem. Siostra Bridge powiedziała mi, że muszę być na to gotów jako kapłan i syn, że nie będę potrafił jej inaczej dopomóc, jak tylko dodając odwagi, nawet gdyby mi się zdało, że jest daleko, że jej ciało jest chłodne i cudze. Tak, miała rację. Wróciłem na pogrzeb, choć zdawało mi się, że lecę by poprawić jej samopoczucie. Jak wspomniałem, intuicja bardziej niż słowa siostry powodowały mną, gdy zachęcałem najbliższych i wszystkich zebranych ludzi, by pogrzeb był bez łez, pogodny. Taki jestem wdzięczny naszemu kościołowi za naukę o czyśćcu, za naukę o świętych obcowaniu, za tę możliwość udoskonalania obrazu Boga w sobie, wspólnymi siłami, nawet wtedy, gdy ktoś z nas jest już po drugiej stronie...


Ks. Jarek Wiśniewski

Charków 15 lipca – Ługańsk 22 lipca 2003