Wybierz swój język

Jak Cruzoe pośród tysięcy Piętaszków

Nazywam się Jarosław Wiśniewski, urodziłem się w Rypinie, niedaleko Torunia. Rosłem w Zieluniu i w Skrwilnie, na pograniczu Kujaw i Mazowsza. Trafiłem do Białostockiego Seminarium w 1985 roku. Wyświęcono mnie w 1991.

Jestem kapłanem diecezjalnym, ze stażem 25 lat. Wyjechałem na misje w 1992 roku i trwam na nich do dzisiaj, mimo że kilkakroć zmieniałem adresy.

Mój metropolita z Białegostoku Edward Ozorowski napisał kiedyś o mnie. “Jarosław jest tak dziwny, że nie ma słów, aby to wyrazić. Przyjąłem go do seminarium warunkowo i stwarzałem mu cieplarniane warunki, bo zdawał się jeszcze niezbyt dojrzały. Wydoroślał jednak i rozwinął swoje talenty, których ma sporo. Zna wiele języków, dużo pisze i rysuje, a gdy siada na kamień, to wokół niego zaraz będzie siedzieć gromada maluchów, by posłuchać bajki. Zmienia często adresy, ale nie przestaje działać w Kościele, bo nasz kościół ma dość miejsca dla wszystkich i tych porządnych i tych grzeszników”.

Zostałem poproszony o udzielenie wywiadu dla Naszego Dziennika. Pretekstem stała się Niedziela Misyjna 23 października, kiedy to nawiązałem kontakt internetowy z dziennikarką tej katolickiej gazety. Poczułem się wyróżniony propozycją i być może, trochę spięty. Moja opowieść będzie więc dłuższa niż poprzednie wywiady, jakich udzielałem dla innych gazet. Nie wiem, kiedy znów nadarzy mi się okazja, by skierować parę słów do rodaków, w tak renomowanym piśmie. Ponadto, jako człowiek starszy wiekiem 50+, chcę skorzystać z okazji, by poruszyć serce niektórych młodych ludzi, by mieli odwagę i podjęli się podobnego ryzyka, na wypadek gdyby mi się coś stało. Nawet, gdyby mi się powiodło żyć 100 lat, następców trzeba wychowywać nie tylko anonimową pracą na końcu świata, ale też poprzez pisane świadectwo i głoszone słowo, również do rodaków.

Misje muszą trwać, bo to natura kościoła. Tak przynajmniej uczył Apostołów Jezus, a Sobór Watykański II potwierdził, że owszem kościół jest “z natury misyjny” i każdy katolik, w ten czy inny sposób wspiera misje. Jednym ze sposobów wsparcia, jest pogłębianie swojej wiedzy o innych krajach. Relacje misjonarzy z ich pracy są niezastąpionym materiałem poznawczym. Mogą też stać się inspiracją do tej czy innej formy zaangażowania. Proszę więc, mieć mnie za usprawiedliwionego i uważnie przeczytać, to co opowiem.

1. Jak to się stało, że wyjechał Ksiądz na misje?

Bardzo lubiłem geografię i alfabetu uczyłem się z dużego atlasu, jaki był w domu, zanim jeszcze poszedłem do szkoły. Mama z tatą, zabierali mnie w dzieciństwie na swoje podróże do chrzestnej, do Łodzi i do innej cioci w Warszawie, gdy byłem przedszkolakiem. Kraków, Sandomierz i Łowicz poznałem, jak miałem 8 lat. Gdy w wieku 12 lat zobaczyłem Wrocław i Jelenią Górę oraz stanąłem na Śnieżce po czeskiej stronie, to było to dla mnie wielkie przeżycie, ale wciąż mi było mało. Gdy miałem 18 lat, miałem możliwość zobaczyć Litwę, ale stan wojenny opóźnił ten wyjazd o 10 lat. W czasach PRL-u, za granicę jeździli głównie członkowie partii, ludzie bogaci, a takim jak ja pozostawały podróże w wyobraźni, które sobie urządzałem dzięki lekturom. Bardzo podziałała na moją wyobraźnię książka Henryka Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy” oraz Teresy Weyssenhoff opowieść o “Posługaczu trędowatych” Józefie Beyzymie.

Jako ministrant spotykałem kilka razy misjonarza redemptorystę, pochodzącego z mej parafii, Jana Skowrońskiego, który miał niesamowite poczucie humoru, mówił z silnym latynoskim akcentem. Był niewysoki, dobroduszny. Powiadał pewnego razu, że misjonarz nie musi się kąpać, bo ile razy idzie do łazienki, to tam w wannie już siedzi aligator, więc nie wypada mu przeszkadzać.

Wybór misji zdeterminował czas przemian.

Gdy byłem w seminarium, ciągle się mówiło o upadku komunizmu w Rosji. Trwała tam odwilż, otworzyły się granice i powstała możliwość otwierania i zwrotu zabranych wiernym kościołów, cerkwi i meczetów. Mówiło się też o wielkiej potrzebie kapłanów, bo w samej Rosji nie było żadnego seminarium duchownego i zaledwie 10 kapłanów na tak ogromny kraj z katolicką mniejszością, którą się szacuje na 2 do 4 milionów ludzi... Zgłosiłem się więc prędko, już jako diakon, na taki wyjazd. Doszło do odwiedzin Litwy I Białorusi, które pokochałem od pierwszego wejrzenia, bo rozpoznawałem na tych kresowych ziemiach wszystko to, co znałem z opisów Adama Mickiewicza I Elizy Orzeszkowej. Byłem w Grodnie nad Niemnem i w Ostrej Bramie oraz Nowogródku. Poznałem też Bieniakonie, gdzie mieszkała Maryla, pierwsza miłość A. Mickiewicza.

Tak mi się zdawało, że powinienem pracować w tych okolicach, bo na ten czas, mimo granic państwowych, diecezja w której studiowałem w Białymstoku, była wciąż niepodzielona i obejmowała terytorium Litwy, Białorusi i województwa białostockiego. Stało się jednak inaczej. 10 dni po moich święceniach kapłańskich, Jan Paweł II odwiedził Białystok i ogłosił nową diecezję Białostocką, a za jakiś czas, również Grodzieńską i tak z jednej diecezji zrobiły się aż 3 i to w 3 różnych krajach. Diecezja Matka pozostała w Wilnie, a dwie diecezje córki w Polsce i na Białorusi.

2. Zanim dotarł Ksiądz do Papui Nowej Gwinei, gdzie pracował wcześniej i jak ta praca wyglądała?

No to była właśnie Rosja, gdzie spędziłem 10 lat. Biskupa z Grodna, u którego spędziłem wakacje jako diakon i u którego chciałem pracować, skierowano do Moskwy i ja jego śladem trafiłem do Rosji, a konkretnie do Rostowa nad Donem, na Kaukazie, po sąsiedzku z Gruzją. Muszę się przyznać, że zupełnie inaczej sobie ten kraj wyobrażałem. Uczono nas w PRL-u, że to jeden z najbogatszych i najbardziej rozwiniętych krajów świata. Skoro posyła rakiety w kosmos i organizuje olimpiady, to musi być to wielki i silny kraj. Ja jednak Rosję oglądałem od podwórka, w takich miejscach, gdzie nędza aż piszczy. Zadziwiła mnie duża liczba Azjatów, zwłaszcza Koreańczyków. W okolice Rostowa, Stalin deportował 60 tysięcy obywateli pochodzenia koreańskiego. Na południu Rosji mieszka duża diaspora muzułmańska. Dawniej nazywaliśmy tych ludzi Czerkiesami, ale teraz częściej się mówi o Czeczeńcach, Dagestańczykach, Balkarach i Osetyńczykach. Wielu z nich, w tym czasie, marzyło o niepodległości i na moich oczach rozgrywały się te potyczki, a potem wojna w sąsiedniej Abchazji i Czeczenii. Wielokroć podróżując autobusem widywałem tzw. “blok-posty” z samochodami opancerzonymi i żołnierzami w kamizelkach kuloodpornych. Wjazd do każdego większego miasta był chroniony przez wojsko i tak jest w tym kraju do dziś. Nie ma żadnego porównania z Europą, gdzie nawet na granicy nie ma wojska czy czołgów, a w Rosji one są wszędzie i to nie od dziś, a od chwili gdy tylko sięgam pamięcią. Na dodatek w mieście Rostowie, które należy do 5 największych rosyjskich miast, napotkałem ogromną ilość studentów z Afryki i Ameryki Łacińskiej, na których sowiecka Rosja bardzo liczyła, że zbudują komunizm w Afryce i krajach latynoskich. Stało się jednak na odwrót. To oni właśnie w wielu wypadkach byli moimi sprzymierzeńcami i najgorliwszymi katolikami w mieście. Na każdej Mszy świętej, którą sprawowałem, z braku kościoła, w teatrze, połowa wiernych to byli czarnoskórzy studenci, a jeszcze druga połowa to byli głównie Ormianie o urodzie podobnej do Cyganów czyli śniada cera...Polaków było sporo w mieście, ale mieli wielki kompleks jeszcze z roku 1937-go, kiedy to Stalin rozstrzeliwał nie za przestępstwa, ale za przynależność do jakiejś narodowości, która była na jego czarnej liście. Polacy byli przez cały okres ZSRR traktowani “jak czarne owce”z powodu “cudu nad Wisłą”, którego nam nie potrafili wybaczyć ani zapomnieć. W okolicach Rostowa spędziłem więc 7 lat. Na trzy lata trafiłem na Syberię, gdzie też zrobiłem wiele spostrzeżeń i przeżyłem mnóstwo przygód...Potem trafiłem na Ukrainę, w te okolice, gdzie teraz trwa wojna separatystów z ukraińskimi wojskami. Tam spędziłem 5 lat i jeszcze 5 lat u podnóża Himalajów, w stolicy Uzbekistanu, w Taszkiencie. Okolice Średniej Azji to tygiel narodów. Tam stworzyli silne państwo krewniacy Czyngiz- Chana z Tamerlanem na czele i pozostawili po sobie liczne pamiątki, przypominające architekturą irański Bagdad czy hinduskie Delhi. W czasach Tamerlana, zarówno Indie jak i Irak należały do jednego, wielkiego imperium Mogołów, których też czasem nazywamy Timurydami. Każde z tych 3 państw, w których pracowałem zanim trafiłem do Papui, odcisnęło na mnie silne piętno i zahartowało mnie na tyle, że jadąc do Papui, niczego się nie bałem, mówiłem sam do siebie: “Gorzej jak w Rosji, katolikom się nie żyje nigdzie, poradzę więc sobie”.

3. Jak na co dzień wygląda praca misjonarza?

Na misjach trzeba być człowiekiem spontanicznym i kreatywnym. Na każdy dzień trzeba mieć kilka alternatywnych scenariuszy dla ludzi z tych krajów, gdzie kościół nie ma żelaznych struktur ani środków do prowadzenia planowych akcji, trzeba być “człowiekiem z gumy”, a nawet “człowiekiem orkiestra”czyli takim, który w sensie przenośnym gra na wielu instrumentach. Trzeba się na wszystkim znać po trochu. Nawet, jeśli w Polsce nikt cię jakichś rzeczy nie nauczył, to tutaj samo życie zmusi cię do działania. Tak na przykład, na misjach trzeba znać języki, których nas nie uczono w seminarium i sporo czasu trzeba spędzić, studiując te języki i kultury, w których się funkcjonuje..

W misyjnym grafiku kapłana, poczucie czasu i odległości są inne niż w Europie. Podobno misjonarz musi posiadać trzy cnoty i są to 1. Cierpliwość, 2. Cierpliwość i 3. Cierpliwość.

Trzeba się przyzwyczaić, że coś, co zaplanowałeś na poniedziałek, trzeba będzie zrobić w środę, piątek albo w poniedziałek następnego tygodnia. Trzeba przywyknąć, że Msza niedzielna nie musi być koniecznie w niedzielę, bo wiele dużych wiosek czeka na kapłana i nie da rady do wszystkich dotrzeć w ten właśnie dzień, więc już w Rosji nauczyłem się odprawiać Mszę Niedzielną przez 3 dni czyli przez cały weekend. Tak jest zwłaszcza na Wielkanoc i na Boże Narodzenie. Ciekawa rzecz, że ludziom to odpowiada i nikt się nie obraża. W wielu krajach i kulturach gdzie jest wielkie bezrobocie, nie ma dużej różnicy, bo nawet w środku tygodnia, można wieczorem zebrać na modlitwę połowę mieszkańców wioski.

W praktyce, moja praca na parafii złożonej z 60-ciu wiosek, położonych wzdłuż linii brzegowej i oddalonych od siebie w 2 skrajnych punktach o ponad 100 km, polega na “permanentnym kolędowaniu”, ze wsi do wsi. Grafik mój jest taki, że pierwszy tydzień każdego miesiąca spędzam u Biskupa, w diecezji, w tzw. “domu przejściowym”, w którym nabieram sił, robię zakupy, obcuję z Biskupem, który częściowo pokrywa moje wydatki i użycza samochodu, by te zakupy, głównie paliwo, świece, komunikanty, wino i błyskotki dla dzieci, dowieźć do mej parafii. Drugi tydzień ruszam na zachód, do ostatniej wioski i dzień za dniem, powoli jadę na motorówce do centralnej parafii, odwiedzając po 2-3 wysepki dziennie, w zależności od pogody, sił i nastawienia parafian. Wizytuję katolickie szkoły, odprawiam nabożeństwa, sprawdzam jak pracują katecheci, czasami się z nimi wykłócam, bo wszyscy są rozleniwieni. Nie zależy im, by we wiosce wszystkie małżeństwa były sakramentalne, a małe dzieci były na czas ochrzczone. Często słyszę, że zrobimy to na Wielkanoc, a gdy Wielkanoc nadchodzi, mówią mi, że lepiej będzie, jak to zrobimy na Boże Narodzenie. Trzeci tydzień miesiąca spędzam na plebanii, ale znów każdego dnia wizytuję jakąś pobliską wioskę, zwłaszcza te, które mają szkoły. Czwarty tydzień, siadam na motorówkę i jadę na wschód, gdzie katolików jest mniej. Dominują niezbyt przyjaźni nam adwentyści. Tym niemniej, oni też czekają na mnie, bo czasami prócz cukierków i balonów, przywożę im bezpłatnie leki od malarii, maść od gnojących się ran i środki przeciwbólowe. Gdy zaskakuje mnie brak paliwa w tych okolicach, mam alternatywny sposób podróżowania, na pieszo przez busz i góry, co jest dużo trudniejsze fizycznie, ale mniej stresuje psychikę, bo paliwo jest towarem deficytowym i nigdy nie wiem, czy mi go starczy do następnej wioski. Gdy ta kolęda się kończy, jadę lub idę na pieszo do diecezji, co czasem może zająć 3 dni i odpoczywam cały tydzień, bo inaczej się nie da funkcjonować w okolicach, gdzie piękno dziewiczej przyrody miesza się z okrucieństwem ludzkiej nędzy i braku elementarnych udogodnień, takich jak asfalt, samochód, łazienka z prysznicem, telefon etc. Proszę sobie wyobrazić, że w wielu miejscowościach, śpię na podłodze w kaplicy, a parafianie pośrodku świątyni rozpalają ognisko, nie po to, bym nie zmarzł, lecz by odstraszyć komary. Tubylcy pod tym względem są bardzo mili. Nigdy nie zostawiają mnie samego. Gdy tak sobie śpię, to obok mnie, pokotem dyżurują dobrowolnie wolontariusze, głównie młodzież, którzy w wielu wypadkach towarzyszą mi w moich wędrówkach. Moja motorówka nigdy nie jest pusta. Prócz skipera, zawsze jedzie ze mną od 5 do 20 ochotników, z Legionu Maryja lub z tzw. “Rosa Mistica”, którzy pomagają organizować liturgię. Dodam, że styl tych wędrówek jest taki jak życie Papuasów. Staram się przysłuchiwać ich porad, przy podejmowaniu decyzji, ile czasu będziemy w danej wiosce i co tam robić konkretnie. Z godziny na godzinę zmienia się strategia.

Te moralne wsparcie, jakiego w moich wędrówkach udzielają mi moi parafianie, stało się powodem, że czuję się jak Robinson Cruzoe pośród wielu Piętaszków i mimo, że jest tu ciężko, to w takim zespole, samotność, spartańskie warunki życia czy realne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia oraz oddalenie od ojczyzny, nie są takie dokuczliwe.

4. Jakimi „owocami” może się Ksiądz już pochwalić?

Owoce to jest ciekawy temat. Misjonarz zwykle się nimi nie chwali, bo zazwyczaj przychodzą wtedy, kiedy się już ich nie spodziewa i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że ten czy inny owoc nie jest twój, ale jest podarunkiem Opatrzności. Misjonarz ma siać, a czy coś zbierze czy nie, to nie zależy od jego talentów czy oczekiwań.

Cieszę się, że w każdym miejscu gdzie pracowałem, pozostała pamiątka w postaci kaplic i kościołów, że jest jakaś ilość ludzi, którzy wcale nie znali Boga, a teraz nie tylko że go znają, ale kochają całym sercem.. Dumny jestem, że dzięki mej pracy, w jakimś sensie skonsolidowała się niemiecka społeczność miasta Wołgodońsk i wielu z nich dożyło repatriacji, o jakiej już nie marzyli. Gdy odwiedzam Niemcy, to wiem, że mam tam jakieś 20 rodzin, które mnie bardzo szanują i o każdej porze dnia i nocy przyjmą w gości. Dumny jestem, z kilku powołań jakie wyrosły pod moim okiem. Z Rostowa pochodzi Kustosz Rosyjskich Franciszkanów, o. Mikołaj Dubunin, a na Syberii jest w klasztorze Karmelitanek, moja wychowanica, Koreanka siostra Ida. Na Ukrainie zaczęła się moja przygoda z wydawaniem książek. Miałem już 40 lat, gdy wyszedł po cichu i bez żadnej pompy, mój jedyny jak dotąd, tomik poezji pt. “Człowiek Znikąd”.

Promocja odbyła się w niewielkim pomieszczeniu Polonii w mieście Doniecku. Było jakieś 20 osób. Przybył na to spotkanie biskup z Charkowa, Stanisław Padewski, który napisał wstęp do tego tomiku. Jest on z wykształcenia polonistą i to on mnie zachęcał, bym się nie bał wydawać swoją pisaninę. Powiedział, że mam “ostry pazur”.

Inne osiągnięcie na Donbasie, było pomysłem Paulinów z Jasnej Góry, a konkretnie o. Symplicjusza, który stworzył na Donbasie paulińską wspólnotę. Z woli Bożej i z przekonania, stałem się razem z o. Marcinem Wirkowskim i ks. Mikołajem Pileckim, współautorem pielgrzymki pieszej, która kilka lat z rzędu wędrowała z Doniecka do Mariupola, gdzie czczona jest wierna kopia MB Częstochowskiej, poświęcona przez Jana Pawła II w 2003-m roku.

Dumny też jestem, że przyjąłem pod swój dach prawosławnego kapłana, którego własny Biskup suspendował, a małżonka wypędziła z domu. Ten kapłan miał talent malarski i mieszkając na plebanii, namalował 5 kompletów Drogi Krzyżowej dla wszystkich moich kościołów. Był bezdomny. Gdy zapukał do mych drzwi, miał zakrwawioną twarz, bo nawet bezdomni wypędzili go ze strychu okolicznego domu, gdzie gnieździli się jak szczury. Upadek świeckiego jest bolesny, ale gdy upada kapłan, jakiegokolwiek wyznania, to widok jest żałosny. Znałem go już wcześniej. Zgłosił się do mnie z zapytaniem, czy mógłby zostać katolikiem. Wyjaśniłem mu, jakie kroki ma podjąć w tym kierunku, ale ich nie podjął. Przyczyną jego wszystkich utrapień był alkohol. Mam wstręt do tego nałogu, ale przełamałem się. Przyjąłem go pod warunkiem, że zachowa trzeźwość. Obiecał mi to i gdy tylko zamieszkał na plebanii, stał się innym człowiekiem. Przywrócił sobie godność i dokładnie po roku czasu, odszedł „na swoje“. Znalazł pracę i dom. Co było z nim dalej, nie wiem, bo odjechałem na nową placówkę, do Taszkientu.

Tam również, na Ukrainie, oprócz tego kapłana miałem pod opieką około 50 bezdomnych, dla których sam gotowałem posiłki codziennie. Nie mam talentu do gotowania, ale niektórzy parafianie mi pomagali. Włączyli się w tę akcję również protestanci, którzy dyżurowali parę dni w tygodniu. Potem gdy wyjechałem, przejął to Neokatechumenat.

W Uzbekistanie, zająłem się podobną pracą jak na Donbasie, tym razem wspólnie z siostrami Matki Teresy. Kilka osób przyjęło chrzest, bo prócz posiłków, miałem dla nich regularne katechezy. Wyjechało również z Uzbekistanu 30 moich podopiecznych do różnych miast w Polsce, gdzie podjęli naukę w liceum, a teraz są już studentami... Do Wyższego Seminarium Duchownego w Krakowie wstąpił też jeden mój wychowanek z małego miasteczka, w górach Tien Szan. Ma na imię Maksym. To, takie drobne osiągnięcia okupione wielką pracą, ale każde z nich było niespodzianką, jakiej nie można było przewidzieć i skalkulować. Wszystko się działo wedle zasady: “Duch wieje, kiedy chce”. Moja zasługa jest taka, że czasami udawało mi się rozpoznawać kierunek tego “Bożego Podmuchu”.

5.Jakie są dziś największe potrzeby misji?

Geografia misji się zmienia. Również ich profil. Dziś krajami misyjnymi stają się kraje europejskie, takie jak Francja, Wielka Brytania i Niemcy. Dobrze, że są tam nasi kapłani. Sytuacja w Rosji czy na Ukrainie, również w wielu okolicach jest tak samo trudna jak 100 lat temu w Afryce. Jan Paweł II poprosił Matkę Teresę, by wysłała swoje siostry na misje do...Watykanu. Nie był to wcale żart. Siostry okazały się tak samo potrzebne we Włoszech i USA jak u siebie, w Indiach. Od tej pory, żarty na temat czarnoskórych misjonarzy w białej Europie przestały być śmieszne. To już jest rzeczywistość wielu “post-chrześcijańskich państw”.

W zależności od kontekstu kraju, do którego trafia misjonarz, można mówić o takich czy innych potrzebach. Bardzo często trudno ocenić, jaka jest ta największa potrzeba. Każdy misjonarz działa w posłuszeństwie Biskupowi, przysłuchuje się temu, co Biskup uważa za najważniejsze i próbuje rozważyć, co z tych ważnych rzeczy, jest w jego mocy. W rozmowie z Biskupem Papuaskiej diecezji Kimbe, gdy po 3 miesiącach orientacji, miało się zdecydować, do jakiej pracy pójdę, pojąłem, że biskup jest zakłopotany i sam nie wie, jakie mi dać zajęcie, do jakiej posłać mnie parafii. Zaczął skrępowany mówić: Nie dam ci najlepszej parafii ani najgorszej. Nie chcę, żeby to było daleko, ale też nie mogę cię trzymać przy sobie na smyczy, musisz żyć i pracować samodzielnie.

W tym momencie, coś mnie natchnęło, żeby podpowiedzieć biskupowi, by się nie lękał i dał mi tę najgorszą parafię, jaką ma w diecezji, tę najtrudniejszą. Kalkulowałem sobie, że jak mi się nie powiedzie, to nikt mnie nie zgani za to, ale jeśli z Bożą pomocą sobie poradzę, to zasłużę sobie dobrą pamięć w oczach Boga i ludzi. To trwało ułamek sekundy te moje myślenie, ale biskupowi się spodobało, to co mu powiedziałem. Mam więc najtrudniejszą, najbiedniejszą parafię, w której potrzebne jest wszystko, zaczynając od gwoździ na budowę i remont kaplic, a kończąc na benzynie, by było jak się przemieszczać z wyspy na wyspę, na mojej parafialnej motorówce.. Dla parafian, najpotrzebniejsza jest obecność księdza, bo przez wiele lat nie mieli proboszcza i teraz wielu z nich, naprawdę się cieszy z tego, że jestem. Byłoby też dobrze, gdyby do mojej parafii zgłosiły się jakieś siostry zakonne, bo jest tu szkoła katolicka, katolicki szpital i wielki budynek klasztorny, ale nie ma w nim od 20 lat zakonnic, bo odeszły z różnych powodów.

Brak nam dobrych nauczycieli, bo byle jakich jest sporo, brak też dobrych pielęgniarek i nie ma w szpitalu lekarza. Ja jednak nie marzę , że to mi jak manna z nieba zleci, w jeden dzień. Proszę, by ludzie modlili się o wytrwanie dla mnie w dobrych zamiarach, żebym się nie załamał w chwilach próby i nie uciekł z tych misji, jak to bywa czasami. Ponieważ w Papui, w każdej rodzinie jest po 5 do 10 dzieci, ja swoją uwagę koncentruję na nich, bo widzę, że starsi parafianie są uparci i nie do nawrócenia. Motywuję ich do licznego uczestnictwa w nabożeństwach drobnymi podarkami, a oni się z nich cieszą tak, że nie sposób nie dostrzec. Po prostu, skaczą z radości, gdy dostają cukierka. Moje więc działania u początków, są takie, by ta radość dzieci udzieliła się też dorosłym i to się chwilami daje zauważyć.

Apeluję więc głównie w swoich listach do rodaków, by przysyłali zabawki, po prostu zabawki, bo mali Papuasi ich nie znają i zamiast się bawić, to chuliganią, biją się nawzajem lub znęcają nad zwierzątkami. Męczą ptaki, rybki, żabki I koty. Wiele psów na wioskach, ma połamane kulawe nogi, bo dzieci strzelają w nie z procy...

6. Gdyby Ksiądz miał dziś podsumować to, co robi, to co by powiedział? Misja czy powołanie? Dar? Łaska?

Dla mnie misje stały się moją naturą, nawet nie drugą, a pierwszą. Nie mam prywatnego życia i jakichś planów czy oczekiwań. Gotów jestem na każdy scenariusz. Czy to długie życie na misjach czy jakiś króciutki odcinek, czy zdrowie czy choroba, czy ta parafia czy inna, to wszystko pozostawiam losowi i decyzji Boga. W tym więc znaczeniu, to co robię, z tych kilku pojęć wymienionych, pasuję do określenia Łaska. Z Bożej Łaski, z Jego Miłosierdzia, zrodziło się we mnie to powołanie i tylko z Jego pomocą w nim trwam. Talenty, jeśli jakieś i są, to gdybym nie poszedł drogą kapłaństwa i misji, zapewne by się zmarnowały i nie przydały na nic. Gdy jestem na misjach, to przydaje się moja pasja do pisania felietonów, malowania i śpiewu, bo lubię te wszystkie trzy zajęcia. To moje atuty, ale dane mi z łaski.

Przy czym, jest to łaska Powołania, najpierwszy dar, z jakiego się cieszę i jestem dumny...powołania do Kapłaństwa i do Misji, bo obie te posługi spełniam od 25 lat.

7. Ostatnia Prośba

Napisałem niedawno list do Wójta wioski Skrwilno z prośbą, aby nie zaprzestawał, promując naszą wioskę i opowiadając o dwu ciekawostkach, z powodu których, wieś jest znana w okolicy: “skarb skrwileński” i “rynek koński”, nie zapominał o trzeciej właściwości, że była to od ponad 100 lat “kopalnia powołań” dla kilku diecezji i zgromadzeń zakonnych.

Jest się czym chlubić.

Nasz rodak, Józef Kraszewski, był kilkadziesiąt lat rektorem Seminarium w Płocku, mój kolega z podstawówki był wieloletnim dyrektorem diecezjalnego muzeum...teraz proboszczem w katedrze. Jeden z naszych rodaków, zmarły tragicznie pod Szczecinem, był Dyrektorem katolickiego liceum w tym wielkim mieście.

Jest też kilku misjonarzy oprócz mnie. Chcę ich po imieniu wymienić.

Po śmierci redemptorysty Jana Skowrońskiego, który zapoczątkował “misyjną dynastię”, mamy w Afryce ks. Piotrka Kalinowskiego SAC, w Szkocji ks. Janusza Wilczyńskiego SAC i salezjanina Andrzeja Klonowskiego, zdaje się w Meksyku. Mamy też kilku marianów, w tym wykładowcę na KUL, brata Tadeusza Górskiego.

Chcę prosić mieszkańców tej i wielu innych polskich wiosek, gdzie były powołania, by na nie “chuchać i dmuchać” jak na Małysza lub Lewandowskiego, bo nasi kapłani, często wyśmiewani w ojczyźnie, za granicą są bardzo potrzebni i szanowani. Nie przesadzę, jeśli powiem, że podobnie jak św. Wojciech, nasz patron, patron polskich misjonarzy, gdy tylko opuścił granicę Polski, wzrosła wartość jego misji. Poganie zażądali góry złota za jego relikwie. Oto, jak bardzo wzrasta walor każdego misjonarza, gdy się decyduje, oddać wszystko, to co ma, dla Jezusa.

ks. Jarek Wiśniewski