Wybierz swój język

Trzeci weekend

Wstęp

Mój urlop w Manili trwa. Trwa również ulewny deszcz, co powoduje w dzień i w noc nostalgiczne emocje. W Instytucie Pastoralnym Wschodniej Azji EAPI codziennie trwają wykłady od 9.00 do 17.00 z przerwą na obiad 12.00-14.30. Jest codziennie Msza, na której mamy dyżury jak w seminarium. Mamy też ojców duchownych do indywidualnych rozmów. Dwa razy w tygodniu odwiedza nas lekarz. W piątki wieczorem jest film, a weekendy mamy wolne. Jest wręcz zachęta ze strony Jezuitów prowadzących ośrodek, by nie siedzieć w domu.

1. Pierwszy weekend

Pierwszy weekend, po tygodniu zajęć wyjechaliśmy dwoma autobusami do Centrum Manili, gdzie oglądaliśmy starówkę, katedrę a nawet cmentarz. Co ciekawe, tutejsze cmentarze służą również jako miejsce odpoczynku, coś w rodzaju naszych Warszawskich Łazienek i wstęp na teren takiego zabytkowego cmentarza jest płatny. Ceny nie są wygórowane, ale na Filipinach za każde głupstwo się płaci. Na przykład za wejście do zabytkowego kościoła. W naszym wypadku to było bulwersujące, bo wszyscy uczestnicy wycieczki to kapłani i siostry zakonne. Mogliśmy oczekiwać na zniżkę, jak to bywa we Włoszech. Tam koloratka uprawnia do zwiedzania wszystkich świątyń Wenecji bez biletu. Sprawdziłem to przed laty. Płacił tylko mój przewodnik, też kapłan, ale nie miał stroju duchownego.

Sutanna robi wrażenie nawet na Rosjanach, Filipińczycy jednak są troszkę inni. Może prowincja wygląda inaczej, ale Manila jest miastem naciągaczy i skąpców.

To moje takie prywatne spostrzeżenie...

2. Drugi weekend

Drugi weekend, wędrowałem sobie bez przewodnika i bez towarzystwa do dzielnicy Cubao, w której zobaczyłem miasto bez makijażu. Natrafiłem wtedy na dwa kościoły i trzy zbory protestanckie, w tym również kościół Mormonów. Zależało mi na odwiedzeniu wielu kościołów, ale w tej dzielnicy ku mojemu zmartwieniu, mnóstwo bazarów, marketów i ogromny rozparcelowany pomiędzy domami dworzec autobusowy, z wielkimi autokarami z napisem "video i klimatyzacja". Mnóstwo napotkałem budynków różnej wielkości, ale kościołów w tej dzielnicy wyjątkowo mało. Miałem wyraźnego pecha i czułem niedosyt.

Próbowałem się dowiedzieć, jak trafić z powrotem do Ateneo okrężną drogą, ale kilku leniwych przechodniów mając mnie za głupka, radziło mi wziąć taksi i nic mi nie pomogło. To była okazja, by zrobić pewne obserwacje o charakterze Filipińczyków i ich relacji do cudzoziemców.

Nie są, niestety, zbyt przyjaźni. Nie poczułem z ich strony lęku wobec mnie, jedynie obojętność, lekceważenie. W Indiach spotykałem się wręcz z wrogością, zwłaszcza na zabitych wioskach. Tam mają przesądy, a tutaj trochę jest lepiej. Agresji żadnej nie ma, jednak dystans jest.

Wyjątek stanowi młodzież. Ci się uśmiechają życzliwie, ale również oni nie mogą uwierzyć, że cudzoziemiec w ich kraju może spokojnie wędrować po zapomnianych zakamarkach i nie zabłądzi...

3. Marikina

Na trzeci weekend, poszedłem oglądać dzielnicę Marikino położoną malowniczo nad średniej wielkości rwącą rzeką.

Dzień był pochmurny, ale ruszyłem w drogę wiedziony instynktem na północ czyli w przeciwnym kierunku niż tydzień wcześniej. Pośród małych domków i wąskich uliczek jak echo przypominających mi Pekin, stary Pusan w Korei i japońskie Kawasaki, gdzie rynki, ryneczki, jadłodajnie, internetowe kawiarenki na każdym skrzyżowaniu na oścież otwarte czekają na klientów, piątek świątek, do późna w nocy...

4. Koncert anonimowego artysty

Odszukałem jakiś nieduży, nowiutki kościół z mnóstwem figurek i witraży. Ciekawe, że pomimo walki z nadmierną ilością obrazów i figur, jaką wytoczył im drugi sobór watykański, w Filipinach sobie ludzie nic z tego nie robią i święci różnych rozmiarów stoją tu na długich półkach, rzadkiem czekając na adoratorów. Figury w ołtarzu odziane w płaszcze tak jak 500 lat temu, mimo że kościół jest nowiutki. Nie ma w nim drzwi ani bram tylko metalowe furtki toteż, mimo że w ten popołudniowy czas na wszystkich furtach wisiały kłódki, to jednak mogłem sobie wszystko dokładnie obejrzeć. Obok kościoła garaż z dwoma dyliżansami dla Matki Bożej i dla św. Józefa gotowych do procesji ulicznych. Obejrzałem wszystko bardzo dokładnie, bo właśnie nastała ulewa i nie miałem się co spieszyć. Na schodkach kościoła pod dużym plastykowym baldachimem ukrył się inny przechodzień. Nawiązał ze mną kontakt wzrokowy i zaczął śpiewać ni stąd ni zowąd coś młodzieżowego i przy tym głos miał dość ładny, profesjonalny. Po chwili śpiewak zatrzymał trzykołowe taksi i odjechał w siną dal. Nie mogąc się doczekać końca ulewy, wyszedłem pod "uliczny prysznic" i natknąłem się na mały protestancki zbór, jakieś 100 metrów od kościoła. Zastanawiałem się, jakież to relacje i rozmowy mają tutejsi katolicy ze swymi sąsiadami i krewnymi, którzy odchodzą z naszego kościoła tak jak latynosi dość aktywnie w ostatnim 30-leciu...

5. Proboszcz z zamumifikowaną twarzą

Przewędrowałem następne 300 metrów na północ i znów natknąłem się na malutki kościół. Przy samej trasie z dużą, jaskrawą figurą Józefa na zewnątrz. Posiedziałem w środku obserwując wiernych. Msza miała się zacząć za 5 minut. Jak tydzień temu w sanktuarium św. Józefa podobnie i tu byli ludzie wszystkich generacji, sporo młodych rodzin z dziećmi, pewien chłopiec z chorobą Downa wędrował w tę i wewtę...

Jakieś 20 osób miało specjalne stroje białego i jasno-brązowego koloru. Zrozumiałem, że liturgia dla tych ludzi to nie jest sprawa ministrantów wyłącznie i organisty. Tutaj jest cały zespół. Chór jak i w innych kościołach posiada wielu członków i na mszy akompaniuje raczej gitara niż organy czy syntezator.

Proboszcz krępy, niskiego wzrostu ze sporą łysinką mimo młodego wieku, odprawiał w języku Tagalog. Miał krótkie kazanie bez emocji. Cały czas nie drgnął mu żaden mięsień twarzy.

Gdy głosił, to nie patrzył się na kościół, ale tępo w pulpit, jakby stamtąd coś czytał.

Tutaj, przypomniałem sobie, jakie uczucia mi towarzyszą, gdy widzę papieża Franciszka czytającego z kartki. Jego twarz jest również surowa, ale on się potrafi oderwać od tekstu i coś tam gestykulować... Filipińczyk się na to nie zdobył > Był bardziej papieski niż sam Papież.

Byłem więc świadkiem smutnego widowiska, które pobudziło mnie do refleksji, że najprawdopodobniej "tutaj jest pies pogrzebany". Kazanie powinno być inspirujące.

Ksiądz nie może głosić z twarzą mumii Cheopsa, bo wystraszy wiernych i pójdą do małego zboru o 100 metrów dalej. O zgrozo, tych małych zborów po sąsiedzku z kościołami jest sporo i czasami mają wygląd kiosków. Nikt tu się nie stara o wytworne lokale, naprędce wynajmuje się pierwszą lepszą chałupę i jazda "łowić Katolików". Samy im napędzamy publiczność!

Owszem, po 50 krokach, odszukałem kolejny zbór tym razem z wielkim stendem. Napis głosił, że tu się spotykają metodyści. Nie wchodziłem do środka, bo zaintrygowała mnie rzeka. Miała bury kolor, mętny od deszczu. Na drugim brzegu betonowa figura wysokości jakieś 10 metrów widoczna z daleka, ale wykonana jak większość tutejszych pomników po amatorsku i bez polotu. To już w Indiach mi się rzuciło w oczy, że wielu Azjatów lubuje się w postumentach, ale te współczesne są tak kiczowate jak nasze wioskowe figurki z Cepelii albo nikogo nie obrażając rzeźby z Lichenia.

Znalazłem kolejny wielki market ciągnący się przez całą dzielnicę. Zadaszenia z plastyku długości sto i więcej metrów pomiędzy domami. To nic, że jest niedziela, ludzie sobie targują, bo to chyba dla nich relaks.

Otwarte są też apteki i punkty do kserowania dokumentów.

6. Barokowy stadion

Odszukałem duże boisko z dekoracją przy wejściu na podobieństwo frontonu barokowego kościoła, nawet dzwony wisiały, ale ta dekoracja ma na oko jakieś 10 lat, więc nie jest to ruina kościoła, ale kolejna kiczowata dekoracja miasta. Najwyraźniej w mentalności tubylców wszystko co piękne kojarzy się z barokiem. Jeden z wykładowców z pochodzenia Chińczyk tłumaczyl nam, że podświadomie reżyserzy z Filipin dobierają do swych filmów aktorki z jaśniejszą karnacją skóry, szerokimi oczyma i długimi nosami, by w ten sposób odbudować w świadomości ludzi archetyp piękna przywieziony z Hiszpanii 500 lat temu. Podobnie jest z architekturą i z nazwiskami.

90% ludności nosi hiszpańskie nazwiska mimo, że imiona preferują angielskie.

Mówił nam ów profesor, że w trakcie pewnego sondażu pośród młodzieży na pytanie: "gdybyś miał się na nowo urodzić, to o jakim kraju marzysz, by przyjść na świat".

Większość wskazało na USA. To dowodzi po raz kolejny, ze Filipińczycy nie akceptują samych siebie takimi, jacy są. Wolą się identyfikować z Hiszpanami czy z Amerykanami i to widać w ich zachowaniu, a nawet w architekturze.

Nasuwa mi się niechcący pytanie, a jaki wynik byłby, gdyby taki sondaż przeprowadzono w Polsce. Nasza ojczyzna nie ma pozytywnej prasy, a i w szkołach o patriotyzmie mówi się półgębkiem. Kto wie, czy wynik nie byłby podobny. A może nasza polska młodzież wolałaby się urodzić w Londynie albo w Irlandii, żeby zaoszczędzić na podróż do Stanów.

Odległości różne, a skutek ten sam.

7. Filipińska sekta

Ostatni kościół, jaki odwiedziłem tego dnia w trzeci weekend, to słynna sekta Iglesia de Christo.

Oni się pojawili niedawno i powiadają, że to pewna bogata rodzina zainwestowała w budowanie kościołów i produkuje oraz promuje swych własnych pastorów. Słyszałem, że wszyscy są spokrewnieni i że jest ich już ponad milion, czyli jeden procent mieszkańców kraju.

Na ich zborach nie ma krzyży, tylko stelle jak "igły mormońskie".

Wszedłem do środka zachęcony śpiewem, jaki było słychać z daleka, ale szybko się okazało, że nie jest to nabożeństwo, a po prostu próba. Przy wejściu było kilku stewardów na protestancką modę w strojach lokajów z innej epoki. Siadłem, patrząc się w stronę ołtarza, którego tu nie było. Była niewielka ambona na tle 10-ciu rzędów ławek dla chórzystów, ambony można było nie dostrzec. Szybko policzyłem, że może na nich usiąść ze 200 osób, na kościele jeszcze 2000 miejsc siedzących. Ławki wysokie, solidne, bez klęczników. Żadnych dekoracji, żadnych obrazów albo figurek. Tak, jakbym odwiedził dom kultury albo zbór Baptystów. Nietypowa dla Filipin sytuacja.

Architektura świątyni, jak wiele budynków w tym kraju czy nawet stadion, naśladuje barok, ale w środku zgrzyt... zamiast baroku, pusta chata, pusta w sensie duchowym . Napełniona śpiewem i gwarem na przemian. Nie ma tego poczucia sakrum i dyscypliny jak w katolickich świątyniach, gdzie tercjarki owszem plotkują, ale zniżają głos jak na spowiedzi, świadome, że w świątyni przebywa ktoś ważny, nawet jak nie ma księdza.

Eks-misja

Rola widza w takich sytuacjach bardzo mi odpowiada, bo byłem zmęczony wędrówką. Gdy siadam sobie w kąciku katolickiego kościoła, obojętnie czy idzie msza czy nie, nikt mnie nie zaczepia. Możesz się modlić, możesz drzemać lub rozmyślać o niebieskich migdałach, czy po prostu odpocząć. Tutaj też miałem taki zamiar. Odsapnąć się jednak nie udało, bo podszedł do mnie jeden młody "lokaj" z jakimiś pytaniami w języku tagalog. Zignorowałem smarkacza, bo nie miałem nastroju do wysłuchiwania "sekciarskich grzeczności".

Zwyczaj wielu protestantów jest taki, by wzrokowo wyszukiwać "nowych" i aktywnie ich agitować, by poczuł się potrzebny i zauważony i by powrócił po raz kolejny. Normalni ludzie nie reagują na te nagabywania, ale jest pewna kategoria niedopieszczonych, którzy tylko czekają na takich zaganiaczy i w ich obecności czują się świetnie.

Ponieważ młody wolontariusz poniósł porażkę, do dzieła wziął się stary lis, najprawdopodobniej jego opiekun lub instruktor. Podszedł więc i zaczął wypytywać o moje imię. Tym razem po angielsku. W tonie jego słów nie wyczułem przyjaźni, tylko niezdrową ciekawość agitatora. Nie miałem siły na żadne rozmowy ani chęci. Podniosłem się więc bez słowa i opuściłem to miejsce. Nikt mnie nie wyganiał, ale nieprofesjonalne zachowanie parafian spowodowało, że sam się eksmitowałem, czyli poszedłem na inne misje.

Przypomniałem sobie, że w pierwszy dzień pobytu, gdy błąkałem się w innej części Marikiny i natrafiłem na miniaturowy cmentarz, ludzie podobnie reagowali na moją obecność, czyli jak na intruza. Nie zaczepiali mnie przez 10 minut. Jedenasta minuta przyniosła ze sobą dialog z człowiekiem mojego wieku, który się grzecznie spytał "czym mógłby pomóc". W tonie pytania był jednak inny sens "czego tu szukasz, tu są nasze groby, to nie muzeum, pryskaj czym prędzej". Powiedziałem, że szukam drogi do Ateneo, czyli katolickiego Uniwersytetu, w którym mieszkam. Powiedział, że nie tędy droga. Którędy, więc. Nie wytłumaczył, a ja nie zapytałem.

W pierwszy dzień pobytu pozbyłem się złudzeń co do azjatyckiej gościnności.

Manila 26 sierpnia 2016