Wybierz swój język

Kapłaństwo na Wschodzie

20 klęczników - 9 etapów
przestrogi, dramaty i tragedie



Tam gdzie Biskup tam jest kosciol. Uderz w pasterza a rozsypie się stado.

Te dwa wazne twierdzenia niech zilustruja jak waznym zdarzeniem dla Rosji było ustanowienie struktur koscielnych w bylym ZSRR, lub mowiac sprawiedliwie ich odrodzenie z popiolu.

Kiedy tylko pojawili się biskupi w Nowosybirsku i w Moskwie w 1991 roku zaczeli sladem za nimi pojawiac się kaplani. Jestem dumny, ze los dal mi ten przywilej, aby siebie nazywac pionierem odrodzenia struktur na poludniu Rosji i na Dalekim Wschodzie.

„Swojego kaplanstwa się wstydze,
swojego kaplanstwa się lekam,
przed swoim kaplanstwem,
na kolana klekam”.

I wlasnie z tej pozycji kolan jak to podpowiedzial pieknie ks. Jan Twardowski chce popatrzec na to co dal mi przez tajemniece sakramentu dokonac w Rosji Pan.

Jeszcze bardziej niż o sobie chce opowiedziec o swoich kolegach kaplanach zwlaszcza o tych, których Pan zabral do siebie, jak nam moglo się wydac „przedwczesnie”.

Opowiesc nazwe 20 klecznikow, bo tyle mi na mysl przychodzi poprzednikow i wspolbraci, z którymi dzielilem los i którzy odeszli godnie z kaplanstwa, bo w dzien smierci.

Owszem bywalo tez i na odwrot. Tak wiec dwie strony medalu.

Rozpocznę jednak od opowieści o diakonacie, który jest pierwszą formą kapłaństwa i nieodłącznym, koniecznym elementem poprzedzającym inne święcenia kapłańskie i Biskupie.

Biskupstwo bowiem wedle dokumentów kościelnych i tradycji jest kontynuacją posługi Apostołów czyli „pełnią kapłaństwa”. Notatki o biskupach tzn. Hierarchii na Wschodzie będą na końcu tej części mojej opowieści.

Diakoni na Wschodzie

Diakonat znany z Dziejów Apostolskich to posługa dynamiczna, charytatywna. Diakonem był św. Szczepan męczennik i Filip, który ochrzcił Etiopczyka.

Pamiętam z Seminarium imię diakona Efrema z Syrii, który był znanym teologiem i poetą. Sławę diakona poety posiada i święty Franciszek.

Diakonat to pierwszy rok w kapłaństwie dla niektórych ostatni. Ostatni bowiem wkrotce następują święcenia kapłańskie i nie tylko…

W mojej rodzinnej wiosce jest grób kleryka płockiego seminarium, który zdaje się był diakonem i którego często odwiedzałem poświęcając mu swój los w te dni, kiedy nie było wiadomo czy wytrwam i czy przełożeni pochwalą moją wytrwałość.

Był też dziwny wypadek pośród kleryków z mych rodzinnych stron, kiedy to pewien marianin Tadeusz Górski tuż po ślubach wieczystych jako subdiakon zawahał się przyjmować święcenia i tak już pozostał. Jest szanowanym wykładowcą na KUL-u i najlepszym znawcą historii ojców Marianów autorem książek o bł. Jerzym Matulewiczu.

Ciekawy to temat obserwować, jak człowiek szuka swego powołania w kościele i jakby robiąc pauzę na diakonacie powiada nagle: „więcej już nie chcę”.

Praktyka na Grodzieńszczyżnie

Dla mnie dodatkowo istotny temat, bo powołanie dla misji w moim życiu sformułowało się ostatecznie i z etapu marzeń stało się realnym projektem w czasie dobrowolnej praktyki diakońskiej na Grodzieńszczyźnie.

Mój pobyt miał polegać na sprawowaniu egzekwii, chrzcinach, ślubach, pogrzebach, głoszeniu kazań i temu podobnych zajęciach w miasteczku Indura, gdzie proboszcz Żylis-Jezuita często bywał nieobecny usługując Biskupowi Konndrusiewiczowi jako kronikarz filmowy w jego licznych podróżach pasterskich po "odrodzonej Białorusi". Był rok 1990-ty. Pierwsze kroki kościoła przez dziesięciolecia pozbawionego hierarchii a przez to i prawdziwego religijnego życia. Było nas dwu diakonów z Białegostoku. Ja częściej zostawałem na plebanii, by doglądać dzieciarnię, która jak pszczółki na miód ciągnęła w te dni na wieczorne spotkania.

Mój kolega towarzyszył proboszczowi i gdy wracali póżnymi wieczorami długo mi relacjonował o kolejnych kościołach zwróconych wiernym dzięki dyplomacji abp Kondrusiewicza z często "zbiegowi okoliczności" i ogólnej atmosferze religijnego entuzjazmu i powrotu do korzeni.

Duże wrażenie zrobił na mnie film nagrany w chwili przekazania kościoła św. Stanisława w Mohylonie, który był przez lata archiwum KGB oraz świątyni w Homlu dla kapłana ze wspólnoty neokatehumalnej. W przyszłości odwiedzałem te parafie. Było się czego nauczyć i papugować mnie młodemu wtedy kapłanowi „in spe”.

Czy będą nowi diakoni

Diakonat jest nadal niedoceniony w kościele, choć właśnie w warunkach misyjnych być może najbardziej potrzebny. Jest jakaś prawidłowość i geniusz tradycji wschodniej, by nie stawiać ludziom żonatym przeszkód w drodze do kapłaństwa i najlepszym przykładem są właśnie żonaci diakoni, których tak wielu spotykałem zsekularyzowej przez zachód Hiszpanii i we Włoszech. Przymusowo sekularyzowany przez pokolenia Wschód również potrzebuje odpowiedzialnych mężczyzn zwłaszcza w tych parafiach gdzie nie ma nadziei na kapłana ze względu na kryzys powołań do życia w celibacie.

Diakon Pro Deo et Fratribus

Pierwszy diakon, jakiego spotkałem w Rosji to był starszy ode mnie mężczyzna diakon Rolf ze Szwajcarii. Zdaje się dziś jest już kapłanem tym niemniej on razem z Biskupem z Moskwy podpisywał mój dekret na proboszcza w Rostowie nad Donem 21 lipca 1992r. Rolf przywiózł swoich braci i sióstr z "Pro Deo et Fratribus" instytutu założonego przez słowackiego Biskupa - misjonarza Pawła Hnilicę. Dziewczęta i chłopcy z Włoch, Szwajcarii, Francji i Niemiec a zwłaszcza ze Słowacji przejęli się misją odrodzenia wiary w Rosji i naprawdę robią to dzielnie w tzw. Domu Maryi w Moskwie, w Ufie, na Uralu i zdaje się gdzieś w Kazachstanie.

Zapamiętałem z tej grupy kleryka Marco, włoskiego Niemca i Fryderyka Francuza, z którym korespondowałem jakiś czas i wiem, że jako ksiądz trafił do seminarium w Versalskiej diecezji tam zdaje się był jakiś czas wykładowcą, a potem trafił na Słowację, gdzie ruch Matki Bożej Cooredemptrix (tak dziś się nazywają "fratribusy") rozwija się z dużym sukcesem.

Pierwszy diakonat w Moskwie

Chcę wspomnieć dzień św. Andrzeja 1994. W kościele św. Ludwika w ten dzień diakonat przyjmował kleryk z Irlandii Filip Andrews. Ogłosił on zdaje się pragnienie noszenia imienia Andrzeja (przez zbieżność tego imienia z jego nazwiskiem w angielskim brzmieniu) na pamiątkę uroczystych, bo pierwszych w powojennej Rosji święceń diakońskich. Kleryk ten zapoznał się dużo wcześniej z abp Kondrusiewiczem w Rzymie i zgłosił pragnienie, by pracować w Rosji. Tego dnia Filip Andrews został inkardynowany do Moskiewskiej Apostolskiej Administratury. Filip jako kleryk spędził ze mną pierwsze dni nad Donem toteż ze wzruszeniem patrzyłem jak brzydkie kaczątko" staje się łabędziem. Lubił uczyć się języków obcych i znał ich wiele, ale zawsze przemawiał z silnym akcentem. On pomógł mi zaprzyjaźnić się z czarnoskórymi studentami Rostowa. To samo robił on w Moskwie. Na jego święceniach zadziwiła nas wszystkich kolorowa masa obcokrajowców, którzy przygotowali mu na uroczystość piękne egzotyczne pieśni.

Diakon Santi z Włoch

Stały diakon z Włoch Antonio Santi stał się prekursorem akcji chorytatywnej w Rosji. Przez kilka lat był dyrektorem Caritas Rosja. Nosił czarną obrączkę i nikt dokładnie nie widział czy to jest znak przynależności do jakiegoś instytutu, świeckiego czy raczej zwykła obrączka żonatego człowieka. Santi ze względu na swój wpływ aktywność, impulsywność był człowiekiem znanym w Moskwie i daleko poza jej granicami, słyszałem o nim mnóstwo legend i anekdot, aż do jego wizyty w 1997 roku. Odwiedził on ze mną wszystkie moje parafie. Dał mi tysiące braterskich porad a zwłaszcza poinformował jak zarejestrować miejscowy Caritas. Myślę, że stało się logicznym skutkiem tych starań. Siedzibą Caritas Priazowie stał się domek sióstr w Batajsku gdzie idea Caritas poprzez sióstr starania i przyjazd don Stanti pozostała nad Donem na długo. Kto wie, może na zawsze. W tym domku mieszka teraz świecka osoba jeden z tych chłopców, którzy uczestniczyli ze mną w podróżach do Polski na ”parafiadę”. Zgodnie z poradami don Santi taki projekt "sportowy" tzn., by Caritas robił coś dla dzieci ulicy napisaliśmy i jako pierwszy znalazł uznanie w Italii. Przyszły pierwsze pieniądze z Mediolanu. Potem wszystkie inne projekty pisane pod dyktando don Santi weszły w życie i znalazły sobie sponsorów.

W mojej opinii tacy chłopcy jak Wadim Nabojczenko z Batajska zajmujący się Caritasem z powodzeniem na wzór Santi mogliby jeszcze otrzymać bazową wiedzę teologiczną i święcenia diakońskie i pomagać kościołowi w obu kierunkach: materialnym i duchowym. Przecież diakonat po grecku znaczy sługa, ten, który pomaga opiekuje się wiernymi zaspokaja ich potrzeby "także" materialne.

Pierwszy rosyjski diakon w Nowosybirsku

Pierwszy "rosyjski" diakon, jakiego spotkałem w Rosji o. Degtiariov to wykładowca kolegium katechetycznego jakie systemem zaocznym działało kilka lat w Irkucku i Władywostoka a ostatnio też w Chabarowsku. Wysoki przystojny 40-to latek z siwiejącą brudką i czupryną. Autor telewizyjnych katechez i pracownik Kurii. Widując go wśród studentów miałem wrażenie, że ten żonaty mężczyzna intryguje wszystkich jako osoba duchowna i w środowisku katolickim osiągnął on autorytet i szacunek równy temu do jakiego przywykliśmy widząc księdza w celibacie.

Zakończył zdaje się teologię na KUL w Lublinie, założył rodzinę i przyjął święcenia rąk bpa Józefa Wertha, który tym sposobem stuł się prekursorem tematu, wokół którego dyskusja od czasu do czasu powraca. Nie wiem, jak się temat rozwija w obliczu prześladowań 2002 roku, ale do tego czasu zgłaszał się do mnie z pragnieniem bycia stałym diakonem Dima podoficer z Kamczatki, uczestnik kursów katechetycznych i Walery katecheta z Komsomolska nad Amurem.

KAPLANSTWO – PRZESTROGI, DRAMATY I KLECZNIKI

Przestroga pierwsza francuska

To co jako chlopiec spotkalem u Stendhala w „Czerwonym i Czarnym”, o ile mnie pamiec nie myli jest to historia utalentowanego kleryka, które spedzil zycie na intrygach milosnych i zdaje się skonczyl marnie bo powiesil się na stryczku.

Chwilami powiesc fascynowała mnie. Imponowały mi niewiarygodne opowieści o tym, że chlopiec znał Pismo świete na pamięć. Z lekkością uczył się języków obcych. Mógł zrobić karierę w kościele ale nic z tego nie wyszło. Podejrzewam, że w jakiejś mierze ta opowieść stała się klasyką dla innych pisarzy eksploatujących dramat powołanych do pięknej służby ale prowadzących podwojne życie osób duchownych.

Przestroga druga meksykanska

Już jako kleryk pewne motywy o zawiłościach powołania kapłańskiego odszukałem u Juliena Greena w „Mocy i chwale”. Tam na tle meksykańskiej rewolucji rozegrał się dramat całego pokolenia kapłanów, którzy musieli wybrać jedno z dwu: lojalność wobec koscioła tzn. banicja albo smierć lub też lojalność wobec władz tzn. mniej lub bardziej fikcyjne małżeństwo i próby znalezienia innej pracy. Doświadczenie przejęte z tej książki pozwoliło mi potem zrozumieć jak bardzo Rosja dziś przypomina Meksyk z lat 30 –tych.

Przestroga trzecia litewska

Tragizm powołania kapłańskiego w sytuacji próby znalazłem u litewskiego Rogauskasa „Ite Missa est”. Tę książkę przeczytałem jako maturzysta a potem powtórzyłem w seminarium. Ksiądz Rogauskas pięknie opisał swoje powołanie i pierwsze lata kapłaństwa. Doszedł do funkcji ojca duchownego i zdaje się w tym czasie komuniści zwerbowali go do swoich posług grając na przywiązaniu do zakonnicy. Wiem od księży litewskich, że był to człowiek utalentowany ale nieszczęśliwy. Wykładał na Kowieńskim Uniwersytecie ale w oczach miał rozpacz a ex-zakonnica często wędrowała parę kroków za nim jakby sprawdzając dokąd idzie i co zamyśla. Zdaje się że oboje popełnili samobójstwo.

Przestroga czwarta japońska

U japońskiego pisarza Shusaku Endo w książce „Milczenie”znalazlem żywy opis młodzieńczego zapału dla misji dwu śmiałków z Portugalii i frustrację księdza Pereiry, którego złamano torturując na jego oczach, jego dawnych parafian...Tak wyrafinowaną metodą władze japońskie w 17 wieku osiagnęły cele jakie zakładały 300 lat pozniej władze meksykańskie.

Okazuje się, na każdym kontynencie i w każdej kulturze upadek ideałów kapłańskich jednako jak i swietość kapłańska intryguje tak kler jak i świeckich. Proszę przysluchać się też i mojej intrydze.

Lakmusowy papierek

Wschód to taki papierek lakmusowy. Z dala od współbraci i przełożonych w otoczeniu ateistow i niedowiarków czy też „pseudoprawosławia” lekko się wykoleić i zatracić swoje powołanie. Nie da się ukryć. Ja też wielokroć chodziłem po linie. Jak może ktoś wytrwać w samotności. Bez modlitwy parafian i bliskich, krewnych...to nie możliwe. MODLITWA RODZICOW, ZWŁASZCZA MATEK często czyni cuda i tak pewnie było ze mną. Moi oboje rodzice w różnych całkiem sytuacjach i z innych powodów przyznali się że poświęcili mnie Bogu i modlili się bym był kapłanem choć nie robili z tego sensacji i nie nalegali. Podobno przez trzy dni przed śmiercią moja mama w malignie odmawiała zdrowaśki a pacjenci, którzy leżeli obok twierdzili zgodnie „swięta kobieta”.

Pozwolę więc sobie wspomnieć i tych moich braci, którym sił nie starczyło albo, za których mało się modlono. Ich także uwazam za ofiary „Misji Wschód” i każdego kto czyta me brednie proszę o współczucie dla nich i modlitwe.

Dramat pierwszy franciszkanski

Dwa niezwykłe odejscia miały miejsce na moich oczach. Porzucili zakon i kapłanstwo dwaj utalentowani misjonarze. Jacek i Janusz. Mam poczucie współwiny, bo krótko przed ich odejściem ich przełożony prosił mnie, bym się modlił i poscił w ich intencji. W tamtym czasie sam byłem uwikłany w rożne konflikty i grzechy toteż mój post był raczej glodówka a modlitwa przysłowiowym „klepaniem” pacierzy.

Przyszedł czas wieszczych snów. Widziałem ranę otwartą w boku Jezusa, z której krew lala się prosto na chleb uniesiony nad kielichem. Innym razem scena na krzyżu i głowa stojącego pod krzyżem kapłana, na którego leje się krew z tego samego boku jak prysznic...pewnie się jednak modliłem niedostatecznie.

Dramat drugi werbistowski

Znany mi werbista ks. Marian z Moskwy, którego legendarne dowcipy i kazania były zapamiętywane i cytowane przez mlodzież, również porzucił nasze szeregi w tym samym pamiętnym 1995 roku.

Tragedia Don Bosco

Potem był mój imiennik, salezjanin Jarek. W 1998 przyszła czarna seria w salezjańskie szeregi. Odszedł kapłan z pięcioletnim stażem zatrudniony w kurii moskiewskiej. Pochodził on spod Grodna wiec był rodakiem, ponoć nawet dalekim krewnym arcybiskupa. Odszedł równocześnie z kolegą ks. Andrzejem z tych samych okolic. To był podwójny cios w biskupie serce.

Trzeci salezjanin jaki odszedł tego roku rozerwał też i moją duszę. Jeszcze w seminarium każde odejście traktowalem jak własne. Bolało mocno.

Ksiądz o jakim chce opowiedzieć był pierwszym kapłanem jakiego bliżej zapoznałem w Rosji w czasie krótkiego pobytu w Moskwie. Ks. Tomek miał współudział w odbiciu kilku pierwszych pomieszczeń katedry na Małej Gruzińskiej. Stało się to prawie na moich oczach i zrobiło wielkie wrażenie. Wielokroć tlumaczyłem sobie ten splot wydarzeń jako zemstę piekła za to co robią młodzi niedoświadczeni księża w zatwardziałej masie sowieckiego ludu.

Tomek przyjechał z Petersburga do nas na połnocny Kaukaz. Po Moskwie była Ukraina i Bialoruś. Nie podobal się mu nasz Rostow i wiał stad tak często jak tylko mógl i choć było wiadomo, ze wkrótce wyjadę na Syberię, że może sobie wyjechać na ktorąś z moich parafii, to jednak oglądał je tylko z grzeczności i był w tych podróżach zupełnie obojętny i nieobecny.

Zaraz po wspólnie spędzonych dniach udał się on do Petersburga a stamtąd wysłał krótki telegram: „żenie się!”

Tragiczny Bratsk

Na Syberii był Słowak ks. Janek. Zwróciłem na niego uwagę w sanatoryjnym miasteczku Listwianka nad Bajkałem. Był jakiś smętny ale życzliwy. Prosty jak wiekszość Słowaków ludzki i dobry. Te cechy posiadałl też wspomniany we wstępie o. Jacek Franciszkanin.

Teraz to dobrze sobie kojarzę. Jacek podobno gdzieś mieszka w Ameryce jako polsko-katolik praccuje w troszke innym kościele, ma ex-salezjankę za „żone” a z nią pewnie też i dzieci.

Janek pracował w Bratsku i gdy stało się głośne, że nie mieszka na plebanii z wikariuszem a gdzieś tuła się po parafianach zaproponowałem Biskupowi, by przeniósł go na Kamczatke co mogło być pożyteczne, ale gdy już się na to zgodził i wsiadał do samochodu by ruszyć w daleką wędrówkę...złamał nagle nogę i powrócił się leczyć do tego samego domu, w którym swe kapłanstwo zagubił.

Dziewczyny Rosjanki nie mają hamulców tego rodzaju co katoliczki innych krajów. Sumienie ich nie gryzie. Czasem na odwrót, publika się cieszy, że „wolny chłopak” znalazł sobie parę.

Przykład jak wielokroć w takich sytuacjach stał się zarazliwy. Wikariusz w Bracku – ulubieniec tłumów, wyświęcony rok wcześniej przez kardynała nie poradzil sobie z samotnoscią i poszedl śladami ks. Iwana, proboszcza.

Tak oto opisałem znane mi wypadki klęski stanu kaplańskiego w ekstremalnych warunkach rosyjskich. Nie pisze tego, by komuś dac satysfakcje i powód do drwin nad klerem, ale by wiedząc o tym ktoś współczuł i pojął jakie ryzyko w misyjnej sprawie się mieści. Nie sadzę, aby wspomniani przeze mnie ludzie odbierali to co z nimi zaszło inaczej niż jako fiasko ideałów i osobistą tragedię.

Klęcznik pierwszy

Bywały w moim życiu takie chwile, że kusiło mnie by unikać klęczenia, kiedy jednak zdecydowałem się na dłuższą modlitwę w tej pozycji to nie miałem ochoty wstawać. Tak było w seminarium. Ta walka trwa do dziś w kapłaństwie. Kto potrafi klęczeć wysłuchawszy mą opowieść niech się pomodli w ten sposób za kilkudziesięciu biskupów azowskich, którzy w warunkach hegemonii mongoskiej Złotej Ordy razem ze współbraćmi Dominikanami i Franciszkanami otwierali parafie misyjne nad Donem.

Reinaldo de Spoleto jako pierwszy znany Biskup z Azowa (Tany) przyjechał na ten teren w 1300 roku. Średniowieczna Tana była bogatym portem lecz dzikie panowaly tu obyczaje. Targowano ludzmi jak i w dalekiej Afryce i nikogo to nie bulwersowało. Kapłani z Genui i Wenecji sporządzali akty notarialne dorabiając sobie i za zdobyte w ten sposób pieniądze wykupowali jakąś cześć niewolników...aby ochrzcić i...uwolnić!

Klęcznik drugi

Pragnę też uczcić swego poprzednika z Rostowa, o którym wiele dobrego slyszałem. Zwłaszcza chwalono go za miłosierdzie w stosunku do biednych i za pracę wśród młodzieży.

Podobno zaziębiony posród upalnego kaukaskiego lata napił się chłodnej wody i zmarł. Inna wersja bardziej prawdopodobna, że był wywieziony w latach trzydziestych do Kijowa i ... rozstrzelany jak wielu jemu podobnych. Ciekawe ze rozstrzeliwano kapłanów bardzo często w dzień śmierci Lenina, by takim sposobem uczcić wodza proletariatu i jego niezwykłe pragnienie uwolnienia świata od szkodliwego kleru.

Klęcznik trzeci

Niemieckiemu kapłanowi, którego krewni do dziś mieszkaja w Nowoczerkassku a tak żę francuskiej Alzacji. Chce oddać cześć i podziękować za lata przeżyte w przestrachu w Rostowie. Ja sam nieraz lękałem się pracy w tym mieście. W czasach gdy teoretycznie ogłoszono wolność dla wyznań wszelkich. Tymczasem on zamieszkiwał w tym mieście w tragiczne lata trzydzieste. Udało mu się zdobyć pracę wykładowcy języka łacińskiego na Akademii Medycznej i uniknąć czystek jakie dotknęły innych kapłanow kolegów. Los jednak nie ominął księdza Jana Langa. Zamiast w piwnicach Kijowskiej Bezpieki czy na Wyspach Sołowieckich zginął on z głodu w Ałtajskiej wiosce Zazierkalnoje o czym opowiadali mi jego znajomi, którym udało się zdobyć zaświadczenie pisemne o rehabilitacji.

Klęcznik czwarty

Klecznik a raczej stacja na drodze do Kalwarii to los Moskiewskiego Biskupa, Eugeniusza Neve, francuskiego misjonarza Assumpcjonisty, który jest mi bliski jako mój poprzednik w Parafii w Makiejewce. Zasługuje bym się zań modlił i apelował do innych ludzi, by czcili go za jego otwartość i duch prorocki. Wyraziły się te cechy w jego herbie biskupim: „Ut unum sint”. Wiele udręk wypadło na los tego czlowieka zwłaszcza los wygnańca. Długoletnie starania o wizę powrotną wskazują, że nie czuł się dobrze na leczeniu w rodzinnej Francji i całą duszą wyrywał się do swoich rosyjskich współwyznawców i podopiecznych. Jakie to wszystko aktualne. Lata mijają, systemy zmieniają się a katolicki episkopat w Rosji to nadal pole manipulacji dla polityków. Powód do tworzenia afer, intryg i skandali.

Klęcznik piąty

Ten klęcznik stawiam dla wszystkich chętnych aby się modlic za moich trzech współbraci w kapłaństwie, których los związał z miasteczkiem Taganrogiem. W Taganrogu rósł młody Czechow, pracował w Gimnazjum Dzierżynski starszy a nawet w młodosci parał się kupiectwem Garibaldi. Katolików było tu zawsze sporo więc do dziś się zachował kosciółek w klasycystycznym stylu. Niestety władze miejskie uczyniły wszystko co się tylko da by budynku katolikom nie zwrócic. Odrodzona parafia latami tulała się w domku braci Czajkowskich nad Morzem. Malownicze miejsce ale nie swoje. Przez kilka lat widząc bezskuteczność starań o zwrot swiątyni zacząłem się ubiegać o fundusz na kupno posesji, na której możnaby urządzić plebanię i domową kaplicę. Aby się to powiodło jedna z parafianek podzieliła się swoim snem – widzeniem. Twierdziła, że snią się jej trzej kapłani, za których trzeba się pomodlić. Odprawiłem za nich Msze swietą a mając dokładne dane o stanie parafii w dzień wybuchu Rewolucji ze zdziwieniem musiałem stwierdzić, że rzeczywiście w tym czasie w Taganrogu było trzech ksieży.

Dodam też, ze kupno posesji odbyło się wkrótce i jeszcze w tym samym 1997 roku po wielu przygodach w domku na jednej z centralnych ulic miasta zamieszkali na jakiś czas Karmelici, z którymi imię miasta łączy 200 letnia historia.

Klęcznik szósty

Ten klęcznik poświęcam poprzednikowi z Sachalina. Obsługiwał on także Błagowieszczeńsk i miał odwiedzać Nikolajewsk a nawet Kamczatkę .

Oburzał się w swoich listach ks. biskup Karol Śliwowski z Władywostoka, że dużo podróżuje, ale, że z tych podróży więcej zgorszenia niż pożytku. Co takiego mógł mieć na myśli biskup? Czy podejrzewał księdza Mierzwińskiego o szpiegostwo na rzecz bolszewików, a może pijaństwo czy skłonność do kart? Sachalin ziemia katorżników, ma w sobie wiele piękna, ale też niesie na sobie przekleństwo szatana, o czym wspominał w swojej książce Antoni Czechow.

Klęcznik siódmy

Ks. Biskup Karol tak jak biskup z Moskwy Eugeniusz Neve nie miał wiele czasu na działania misyjne i raczej ewangelizował łzami i strachem oraz przez wspomniane wyżej listy. Męczeństwo tych dwu biskupów Moskwy i Władywostoka ma charakter dziejowy i uniwersalny. Nie działało na współczesnych, lecz było „strzałem w przyszłość”. Dziś mamy, na czym budować. W swej zsyłce w Sidance na chińskiej granicy Biskup Śliwowski był na tyle zastraszony i biedny, że choć przyjmował ofiary z Polski przekazywane przez braci bernardynów podróżujących tranzytem do Sachalina, to jednak bał się z nimi rozmawiać i tylko szeptem za zamkniętymi drzwiami swego domku jakieś krótkie wieści przekazywał.

Na jego pogrzebie był konsul z Austrii i zdaje się z USA, lecz księdza katolickiego tam nie było. To ja nazywam męczeństwem i tragedią.

Klęcznik ósmy

Gerard Piotrowski – Apostolski Administrator Wikariatu Apostolskiego miał urzędować zdaje się w Tomsku, …lecz nie dojechał i kilka lat czekał na możliwość wjazdu na Syberię w chińskim Harbinie. Wyobraźmy sobie jego los. Zgodził się wziąć pod opiekę nową misję na japońskim Sachalinie. Najlepsze po sobie zostawił wspomnienia, choć nie do końca oceniono jego talenty i musiał ustąpić swój urząd księdzu Feliksowi Hermanowi, gdy utworzono na jego prośbę Apostolską Prefekturę Karatuto.

Klęcznik dziewiąty

Ojciec Staś Mucha neoprezbiter zmarł na Sachalinie z powodu jakiejś choroby żołądka. Może po prostu się zatruł a może miał kłopoty z aklimatyzacją. Nie jest łatwo Europejczykom żyć w warunkach nadmiernej tektoniczności z całkowicie odmienną przyrodą a także w otoczeniu egzotycznych ludzi.

Klęcznik dziesiąty

Ojciec Gustaw Stysiak był wysoki i przystojny. Tak o nim opowiadał mój parafianin Piotr Sin lub inaczej Matsuda Sadao. Był proboszczem w Chołmsku i dumnie maszerował po jego krętych jak w Zakopanem i stromych uliczkach. Podobno był niezwykły na, tyle, że japońskie dzieci biegały sznurkiem za nim, by mu się z bliska przyjrzeć.

Klęcznik jedenasty

Ojcu Paulinowi Wilczyńskiemu za jego wytrzymałość i krzepę. Za to, że w Ameryce zachował katorżniczy obyczaj rąbania codzień drewna. I za to, że dożył 107 lat, tak jakby czekając chwili, że znowu będzie mu dane przyjechać na Sachalin. Zabrakło całkiem niewiele. Zmarł w stanie Wisconcin w 1989 r. a za dwa lata przybyła na Sachalin nowa generacja misjonarzy, tym razem z Korei Południowej. To oni zaczęli szperać w historii katolickiej parafii w Toyohara tzn. Jużno – Sachalińsku i nie tylko.

Klęcznik 12-ty

Błogosławiony Antoni Leszczewicz Marianin był moim poprzednikiem w parafii Czita. Jakiś czas pracował tu zaraz po święceniach a kiedy to władze radzieckie zaczęły przeszkadzać w działalności parafii przeniósł się do Charbinu w Chinach i tam wstąpił do zgromadzenia ojców Marianów. W latach czterdziestych, gdy komuniści w Chinach zaczęli wydalać Europejczyków większość kapłanów z tego zakonu przekazano w NKWD Czita tam sądzono, torturowano, proponowano pracę w agenturze, mordowano. Różne były losy tych ojców. Za męczennika mariane uznają o. Tomasza Podziawę. Sam błogosławiony Antoni zginął z rąk faszystów na Białorusi, dokąd trafił w ramach urlopu w 1939 r., kiedy jego ojczyste strony należały jeszcze do Polski. Jakie zawiłe są losy misjonarzy.

Św. Maksymilian również jak się zdawało „na chwilkę” przyjechał do Polski z Japonii i został na zawsze w Oświęcimiu.

Klęcznik 13-ty

Tu wracam pamięcią do dziejów mego kolegi z czasów, gdy pracowałem w Kałmucji. W 1994 r. zorganizowałem jedyny raz odpust Św. Franciszka w starym Teatrze Dramatycznym, który latami nie był remontowany i w ministerstwie Kultury pozwolono katolikom arendować bezpłatnie. Potem 1995 r. wykupiliśmy posesję w centrum i w maju przyjechał z Ukrainy na stałe o. Lucjan Szymański Franciszkanin konwentualny. Sprawy potoczyły się szybko. O. Lucjan pięknie współpracował z proboszczem z Astrachania. Był spowiednikiem grupy świeckich z Kanady, których sprowadził ks. Krzysztof Niemyjski. To jemu poświęcam klęcznik 13-ty. To on przyjechał do mnie na odpust i głosił kazanie dla parafian.

Wiadomość o jego otruciu i śmierci dotarła do mnie przez e-maila na komputerze, który właśnie kupiliśmy dla parafii Św. Teresy na Kamczatce.

W dziwnej scenerii. Patrząc przez okno na Pacyfik wspominałem kolejne z nim spotkania w Astrachaniu i jego rozpacz, gdy pogoda na Nowy Rok 1997 omal nie przeszkodziła pielgrzymce MB Fatimskiej, którą ja miałem przekazać z Rostowa tylko do Kałmucji. Los zmusił mnie jechać dalej i mam sobie za zaszczyt to zdarzenie. Jego zrozpaczony głos i chęć wydania każdej sumy pieniędzy na transport cudownej relikwii byle tylko uroczystość się odbyła w terminie. Pozostawało mu jak się okazało żyć jeszcze trzy lata i umrzeć na swe czterdziestolecie.

Klęcznik czternasty

Chcę zaprosić do modlitwy dziękczynnej za jeszcze jednego młodego kapłana, którego niektórzy uwazali za dorosłego dzieciaka. Jego naiwny optymizm śmieszył, lecz też zarażał. Chełpił się, że za kierownicą nigdy się nie męczy, ale też zginął w trakcie kolędy. Był obfity śnieg, słaba widoczność i ostry wiraż a duży autokar Ikarus wyjechał mu naprzeciw. Nomen Omen Dariusz był jak Ikarus, który chciał latać i rwał się do nieba zapominając chwilami, że jest tylko człowiekiem i że trzeba się liczyć z prawami fizyki z pogodą i ze zmęczeniem.

Spotkaliśmy się zaledwie trzy razy w Moskwie w Rzymie i w Irkucku. Zawsze miałem wrażenie, że jest jakiś nieuchwytny, niedostępny. Nawet, gdy zwracał się do mnie po imieniu, rozmawiał o coś pytał, czuło się, że dalej biegnie, że jest tu nieobecny, że się spieszy… Młodzież go kochała, szanowali koledzy. Na pożegnanie z ciałem przybyli też prawosławni księża. Mówili o nim tylko dobre rzeczy.

Klęcznik piętnasty

Benedykt Zweber – opowiadać można bez końca. Malutki człowiek z tzw. „miortwoj schwatkoj”. Czego się nie wziął robił „na perfekt” i do końca. Pochodził z Minnesoty. Liczna i pobożna rodzina katolicka niemieckiego pochodzenia. Gdy zdarzało się kichnąć, mówił głośno: „Gesundheit” – „na zdrowie”. Spośród siedmiorga rodzeństwa wyrosło dwu księży i dwie siostry zakonne. Uczył się w mieście St. Paul w diecezjalnym seminarium, ale po dwu latach nauki zetknął się z misjonarzami z Maryknoll i postanowił się przenieść do ich seminarium na przedmieściach Nowego Jorku.

Ojciec i miejscowy proboszcz szczerze mu to odradzali i wreszcie wydali werdykt. Jak chcesz to jedź, ale na swój koszt. Wyszedł na drogę z pustymi kieszeniami i szukał szczęścia na auto-stopie. Człowiek, który go zabrał, był bardzo zmęczony i choć Benedykt był słabym kierowcą, zaproponował, że pomoże i takim sposobem ponad 3000 km wiózł sam siebie do seminarium Misjonarzy z Maryknoll.

W międzyczasie starszy jego brat służył w wojsku w Korei i zginął nie w czasie walk, a tak po prostu w rzece utonął ratując skutecznie koreańskie dziecko. Z czasem ich mama odebrała osobiście pośmiertną nagrodę państwową z rąk koreańskiego prezydenta. Asystował jej sam Benedykt już jako kapłan, któremu pozwolono pracować w tym kraju. Tam jemu zeszło lat 30 i doczekał się za życia pomnika na wyspie Tok Czok-do za zasługi na rzecz uciekinierów z Korei Północnej. Potem jeszcze zajął się losem 2000 afro – amerykańskich metysów, których urodziły koreańskie dziewczyny, jakie poszły na romans z czarnoskórymi żołnierzami amerykańskimi. W miejscowej kulturze nie ma miejsca dla metysów i Benedyktowi udało się przekonać amerykańskich senatorów, że te dzieci amerykańskich żołnierzy są obywatelami USA i powinni tam tzn. w Ameryce mieszkać. Dla większości z nich znalazł rodziny zastępcze i przez dziesiątki lat prowadził ewidencję i korespondencję. Tak udało mu się zapewnić los nie tylko sierotom społecznym, ale też zabezpieczyć przyszłość wielu projektom misyjnym w Korei. Zastępcze rodziny głównie w stanie Minesota i same sieroty stali się naturalnymi sponsorami wznoszonych w Korei katolickich kościołów. Jest teoria, że staraniem księdza Benedykta w okolicy Inchon powstało 77 parafii, które podniesiono do rangi diecezji. Osobiście o. Benedykt wzniósł 4 kościoły i kilkanaście kaplic.

W 2002 r. udało mi się te miejsca odwiedzić. Los nas połączył na Sachalinie i przez dwa lata spełniałem wszystkie jego prośby i plany, co do ostatniej „koreańskiej „ świątyni. Wznosił ją wedle starych metod chociaż nie mógł doglądać budowy osobiście, to jednak leżąc w szpitalu w USA kierował każdym szczegółem prac sterując całoscią poprzez internet i cotygodniowe telefoniczne rozmowy ze mna w każdy poniedziałek w środku nocy.

Mając tak silnego sponsora byłem w stanie zakończyć zaczętą przez niego budowlę w przeciągu jednego roku spiesząc się, by mógł zobaczyć owoc swych starań. Niestety rak kości przeszkodził tym planom. Gdy umierał na dzień Zwiastowania 2001 r. Biskup Mazur zakładał kamień węgielny i zdąrzył telefonicznie ustalić datę konsekracji: Wniebowzięcie!

Na kazaniu pogrzebowym we Mszy sw. jaką sprawowaliśmy na Sachalinie łącząc się duchowo z Nowym Jorkiem mając stamtąd łączność przez Internet, usłyszeliśmy od kolegi szkolnego o. Roberta Reilly jakim on był w odczuciu bliskich.O. Benedykt, gdy pracował to w pocie czoła, gdy się modlił to ze wszystkich sił a gdy odpoczywał (lubił siatkówkę) to aż do potu. Taki był! Taki odszedł. Rosja do dziś nie zauważyła jak wielki i skromny człowiek w jej progach przez trzy lata gościł. A szkoda.

Klęcznik szesnasty

Jan Frąckiewicz. Parafianie z Krasnojarska nazwali go motylkiem. Tata zginął w Katyniu, gdy on miał się dopiero narodzić, zakończył wyższe Studia i był profesorem Warszawskiej Politechniki w Polsce, a gdy porzuciła go małżonka zmienił styl życia na misyjne w Indiach, Kanadzie, w Libanie i w Syrii.

Przyjął święcenia kapłańskie w obrządku maronickim jako stary mężczyzna i przyjechał na Syberię, by tutaj znaleźć śmierć z rąk recydywisty, którego przygarnął i opiekował się nim jak ojciec.

Tamten domagał się pieniędzy metalowym prętem bijąc po głowie filigranowego starca z dłońmi przywiązanymi do pryczy. Ksiądz miał 77 lat. Znaleziono go martwym na Wielkanoc w Jarcewo jednej z 13 kaplic na Jeniseju. Sam je otwierał i z nadludzkim wysiłkiem obsługiwał. Odległości od kaplic dochodziły 200 km.

Spotkałem go dwakroć. Pierwszy raz we wrześniu, gdy kąpał się w chłodnym Bajkale i tak zaraził chęcią kąpieli jeszcze kilku księży, którzy brali udział w rekolekcjach kapłańskich w Listwiance. Ten starzec miał w sobie żyłkę lidera. Był trochę podobny do "małego rycerza" z trylogii Sienkiewicza.

Innym razem na lotnisku w Irkucku siedzieliśmy razem w poczekalni i on się burzył na lekceważenie mediów. Sam za grosze wydawał "Wiestnik Jezusa Miłosiernego" młodzieżową wersję angielskiego "YOU" i gazetkę dla dzieci. Domówiliśmy się o prenumeracie dla Sachalina. Gazety przychodziły systematycznie i gdy go zabito prosiłem Biskupa o zgodę na publikację jego tytułów na Sachalinie. Biskup się zawahał. Tytuły na Sachalin nie dotarły, ale idea przetrwała latem 2001 wyszedł zerowy numer gazety „Smile” a potem jeszcze trzy dodatkowe. Udało się nawet zarejestrować gazetę w Chabarowsku. Kto wie, czy nie szukano i dla mnie odpowiedniego recydywisty, by mi usta zamknąć. Mam pewne konkretne podejrzenia na ten temat. Bogu dzięki trochę młodszy byłem od Jana a przez to ruchliwszy. Prawie nieuchwytny.

Klęcznik siedemnasty

Ojciec Grzegorz Cioroch jest tym kapłanem z zakonu ojców Franciszkanów konwentualnych, który ze łzami prosił mnie niegdyś w Moskwie bym modlił się i pościł w intencji współbrata, „który planuje odejść". Niestety ja nie tak przeżywałem jak on. Owszem wysłałem kilku chłopców do Jego zakonu. Jeden jest już kapłanem. A jednak istnienie kustodii Franciszkańskiej w Rosji, mszał święty i Katolicka Encyklopedia po rosyjsku a także postulat i klerykat w Petersburgu to owoce jego uporu i dziwnej, bo twardej Maksymiliańskiej dobroci.

Nie doceniałem człowieka a może po prostu jak wielu innych po cichu zazdrościłem. Konkurowaliśmy po cichu, on mi zazdrościł Syberii i mobilności a ja jemu skuteczności. Zawsze przyjmował mnie ciepło jak swojego. Był dla wszystkich gościnny, choć też potrafił robić cierpkie docinki, gdy zauważał nieprawdę i chciał zachować źródło swych spostrzeżeń – prawdziwy Sherlock Holmes.

Miał wrogów w oficjalnych strukturach kościelnych a zwłaszcza państwowych. Biskup miał mu za złe, że nie konsultował decyzji o państwowej rejestracji Zakonu, czym się naraził Patriarsze. Także przyjęcie do Zakonu mego kleryka Mikołaja, jaki dawał wielkie nadzieje dla diecezji i temu podobne.

Moskiewskie Spec – służby zamieszały go w intrygę związaną z arendą starych pomieszczeń klasztornych. Wszystko wskazuje na to, że to FSB przez "podstawione osoby" dzierżawiło stare pomieszczenia klasztorne(na parterze wieżowca) i przekazało pod publiczny dom, aby skompromitować Grzegorza i cały kościół katolicki jako paserów utrzymujących w swych ścianach klasztoru prostytutki.

Po wyświetleniu tajnej "straszyłki" u wszystkich Rosjan miął się pojawić raz na zawsze wstręt do katolików. O. Grzegorz odbierał setki telefonów z pogróżkami i ukrywał się przez pól roku, by uniknąć linczu, wydalenia lub … autokatastrofy.

Niestety, gdy się zdawało, że sprawa ucichła ten młody ambitny kapłan zginął i jeśli mnie nie zawodzi intuicja to sadzę, że jego śmierć to jedno z wielu "przestępstw doskonałych". Zdarzyło się to ani w Polsce ani w Rosji, ale właśnie w neutralnej Białorusi, na autostradzie koło Brześcia na prostej drodze i … żadnych świadków.

Zagadkowa śmierć, podobnie jak dziwne otrucie w Astrachaniu i rabunek w Jarcewo. Mogę się mylić, ale okoliczności "rozprawy" z katolickim klerem za panowania "Jego Putinowej Mości" podpowiadają jeden "sowiecki" scenariusz. W latach siedemdziesiątych na Litwie i osiemdziesiątych w Polsce było wielu specjalistów, którzy likwidowali katolicki kler zwłaszcza w "wypadkach samochodowych".

Historia z próbą otrucia Prezydenta Juszczenko nie daje nam zapomnieć, że arsenał zbrodni pozostaje ten sam do dziś dla ludzi niewygodnych tak w polityce jak i w historii "nieprawidłowych kościołów".

W to, że Moskwa się zmieniła przez lata Pierestrojki wcale nie chce mi się wierzyć a opisane przeze mnie klęczniki są tego dużym dowodem. Nie chcę wyglądać na maniaka, bo i tacy stawali na mojej drodze i wszędzie widzieć macki KGB, a jednak, niektóre romanse i odejścia z kapłaństwa mogły, być też sterowane, bo te panie "dla bawienia księży" zdarzały się w przeszłości w agenturze polskiej. Czemu nie miałaby Rosja skorzystać z tej karty. Historia z "burdelem w klasztorze". jest tego jaskrawym dowodem. Łzy ojca Grzegorza jak teraz to widzę były prorocze. On czuł, jaką metodą szatan rozprawi się z dziełem jego życia on również przewidywał, że w tej sprawie zwyciężyć można tylko modlitwą i potem.

Klęcznik osiemnasty Twer

Z pochodzenia Słowak obywatel Australii, nie pamiętam ni nazwiska, ani imienia. Wiem tylko jedno – wzniósł piękny kościół, lecz nie zdąrzył się nim nacieszyć. Zainwestował w Rosji miliony, stworzył setki miejsc pracy, dał nadzieję – zrehabilitował miejscowych katolików a być może nie wiedząc o tym również tysiące polskich oficerów, których losy w tym mieście decydowały się … uczcił!

To były ostatnie dni, ostatnie lata jego kapłaństwa oddane krajowi, który się znęca nad swymi prorokami. Czy warto mówić o obcokrajowcach, którzy tutaj zlożyli swoje kości.

Klęcznik dziewiętnasty Bronisz

To najważniejsza nowina! Metodą wypróbowana w Jarcewo rosyjski reżym pozbył się jeszcze jednego kapłana zdaje się Słowaka "no comment" – a jeśli my przestaniemy mówić i komentować – zaczną mówić kamienie. Tym samym proponuję: zbudujmy tym ludziom pomnik. Już podpowiadam formę: klęczniki. Ile 20 a może tysiące?!

Klęcznik dwudziesty

Bernardo Antonini. Zrobił tyle samo, co Grzegorz, kto wie, może więcej. O nim można powiedzieć to samo co o. Janie Frąckiewiczu, był jak motylek. Tak samo jak Grzegorz, był przez władze diecezjalne niedoceniony. Jeśli mówiłem, że zazdrościłem Grzeszkowi a on mnie…powiem, że sam arcybiskup był bardzo zazdrosny i niedostatecznie wdzięczny za ogromny trud don Bernardo. Gazeta "Świet Ewangelia”, „Radio Maria" seminarium "Katolickie Kolegium św. Tomasza z Akwinu" te wszystkie pomysły i dzieła wielokroć od początku do końca zależały od zawierzenia, ufności don Bernardo w "Boską Opatrzność". On też był jak św. Maksymilian. Myślał daleko do przodu i mam wrażenie, że choć drażnił agenturę nawet tam miał cichych zwolenników. Rozbrający, każdemu obiecywał, że się za niego pomodli.

Gdy odwiedzał Sachalin to w kolonii dla młodocianych przestępców wyjaśnił mechanizm wedle któregoś udaje mu się co dzień modlić za wszystkich napotkanych ludzi na świecie, którym obiecywał modlitwę. "Ja" – powiedział – "zaczynam tak modlitwę – „Ty Panie Boże znasz wszystkich ludzi na świecie także tych, których ja już nie pamiętam ani imienia ani twarzy, ale obiecałem, że się pomodlę – toteż skoro ty ich pamiętasz – to wiesz, kogo mam na myśli i we wszystkich sprawach im dopomagaj”.

Wśród napotkanych przez don Bernardo ja się trafiałem wielokroć i czuję, że gdy tworzę tę ostatnia, opowieść on tam daleko w niebie patrzy na mnie i razem z Jezusem się modli bym wszystko napisał dobrze.

Don Bernardo zapamiętał na długo "karnawał w Batajsku", gdy przywiózł do mnie kleryków na poświęcenie kaplicy i podczas gdy biskup był gotów winić mnie w kozackiej awanturze i nie krył niezadowolenia… Bernardo pocieszał mnie po bratersku i bez wątpienia bardzo mocno się modlił.

Epilog

Ta zdawkowa relacja i emocjonalna wielu znawców tematu nie zadowolili i zbulwersuje. Owszem taki był mój zamiar: aby nie milczeć, aby otworzyć na nowo dyskusję o kapłanach męczennikach. O aferach wokół kościoła, jakie przez stulecia fabrykowane są w Rosji i jeszcze jedno. Ponieważ mój pobyt w tym kraju byłby niemożliwy bez wszelkiego rodzaju patronów i sponsorów (zwłaszcza przyjaciół z Lombardii) jeszcze raz chcę zadedykować mój tekst tak kapłanom, którzy stracili w Rosji swe powołanie nie ważne w sposób sterowany czy przez własną nieostrożność jak i tym, co odeszli w sposób godziwy i piękny a szczególnie tym, którzy wszystkich nas misjonarzy na świecie i w Rosji wspierają, asekurują, finansują, cierpią za nas i się modlą. Za mnie osobiście wycierpiał się najwięcej don Franco Cassera z Entrafico (Bg) podobnie jak o. Benedykt Zweber od raka kości chodzić nie mógł, ale nie przestawał pisać mi, dzwonić, słał pieniądze, porady i w Fatimie ( Benedykt w Lourdes) za moja misję się modlić.


Ks. Jarosław Wiśniewski